Ciężarówką do Legnicy


Otrzymałem ubiegłoroczny numer tygodnika z Legnicy, w którym ukazała się rozmowa z byłym piłkarzem Miedzi, Witoldem Synoradzkim (na zdjęciu). Pada w niej kilka stwierdzeń, które z pewnością zainteresują kibiców ze Świdnika, ponieważ zawodnik ten, zanim został na kilka lat podporą “Miedzianki”, rozegrał cały sezon w barwach Avii. Tylko jeden sezon, ale za to historyczny, bo pierwszy w naszej drugoligowej historii.

Synoradzki jest wychowankiem Rakowa Częstochowa, z którym w roku 1967 awansował aż do finału Pucharu Polski. 19-letni obrońca miał wówczas pewne miejsce w drużynie i oczywiście wyszedł na boisko także na mecz finałowy, aby stawić czoło pierwszoligowej Wiśle Kraków na stadionie Błękitnych w Kielcach. Początkowo świetnie powstrzymywał prawą stronę ataku Wisły, jednak w 78 minucie gry dopadł go pech. Doznał bolesnej kontuzji i do końca był już tylko statystą. Trzecioligowcy spod Jasnej Góry utrzymali wprawdzie wynik bezbramkowy w regulaminowym czasie gry, ale w dogrywce stracili dwa gole i trofeum pojechało do Krakowa.

Do Świdnika Synoradzki trafił sześć lat później, mając już spore drugoligowe doświadczenie, nabyte zwłaszcza w Starze Starachowice. Do zespołu dołączył na początku rundy jesiennej 1973 i od razu wywalczył miejsce w jedenastce. Zadebiutował na lewej obronie w czwartej kolejce w wyjazdowym meczu z Widzewem Łódź, przegranym 0:3, potem jednak został na stałe przesunięty do środka obrony, tworząc parę stoperów najpierw z Wiesławem Grudzińskim, a następnie z Mieczysławem Wężykiem. Od debiutu w Avii do końca rozgrywek wychodził zawsze w pierwszym składzie. Po sezonie wyjechał jednak ze Świdnika na drugi koniec Polski. Wyjechał zresztą nie sam, ale razem z podstawowym bramkarzem Avii w tych rozgrywkach Kazimierzem Motylewskim. Jak doszło do przeprowadzki obu piłkarzy z Avii do Miedzi, Synoradzki opowiedział dziennikarzowi Legnickiego Tygodnika Sportowego:

– Pamiętam, że po jednym z meczów Avii Kazik zaprosił mnie do siebie na kawkę. Z zaproszenia skorzystałem, bo to było normalne. Po meczach często spotykaliśmy się, żeby pogadać, a nawet wypić po… „maluchu”. To było normalne dla każdego futbolisty, co będę ukrywał… tak po prostu było – mówi Synoradzki. Poprzez Motylewskiego poznał on trenera Miedzi Stanisława Zagrodnika. – Był początek lat siedemdziesiątych XX wieku, a ja byłem w sumie jeszcze stosunkowo młodym facetem. Nawet nie wiedziałem, kto to jest ten cały Zagrodnik. Dopiero w trakcie rozmowy dowiedziałem się, co to za pan – wspomina. – Pamiętam jak stwierdził, że ściągnął do Legnicy z zabrzańskiego Górnika jakiegoś wysokiego obrońcę, który jednak z Miedzi odszedł i chce zarówno mnie jak i Kazia Motylewskiego.

Synoradzki w wywiadzie nie ukrywa, że to gdzie leży Legnica wiedział, ale nazwa Miedź niewiele mu mówiła. – Stanisław Zagrodnik powiedział,że nie wyobraża sobie, abyśmy z „Motylem” nie przyszli grać do Miedzi. Ja już jakiś bagaż doświadczeń w innych klubach miałem. Bo grałem i w Starachowicach i w ogóle troszkę poobijałem się do tego momentu w II-ligowych klubach. Szybko też dowiedziałem się co nieco o legnickim klubie.

Obrońca Avii był niezwykle zdziwiony, że warunki, które postawił działaczom Miedzi zostały bez „zmrużenia oka” zaakceptowane. – Byłem pewny, że są one tak wygórowane, że na pewno ich w Legnicy nie przyjmą – wspomina. – Jednak działacze Miedzi postawili na swoim i zarówno mnie jak i Motylewskiego wraz z żonami oraz dziećmi przywieziono do Legnicy… ciężarówką. Natychmiast też zarówno ja, jak i „Motyl” otrzymaliśmy mieszkania.

Powyższy fragment ciekawie oddaje realia funkcjonowania sportu w PRL. Dodać należy, że Synoradzki po kilku latach gry w Miedzi, będąc jednym z ulubieńców kibiców, odszedł z klubu w nie najlepszej atmosferze. Wspomina on: – Karierę zakończyłem bardzo wcześnie, bo mając zaledwie 28 lat. Patrząc z perspektywy czasu oraz tego jak obecnie kształtuje się wiek wielu piłkarzy uważam, że to był błąd. Dziś sądzę, że to najwspanialszy wiek dla futbolisty. Dał jednak o sobie znać mój buntowniczy charakter. Niepotrzebnie zresztą.

Poszło o to, że z powodu nadwagi Synoradzki zaczął mieć problemy ze ścięgnem Achillesa. Na tym tle powstał konflikt między zawodnikiem a władzami klubu. – Nie to nie, pomyślałem sobie, i stwierdziłem, że zakończę karierę – wyjaśnia Synoradzki. – Wróciłem, więc szybko do rodzinnej Częstochowy i wiem, że w Miedzi były w związku z moim odejściem przysłowiowe „cuda niewidy”. Legniccy działacze namawiali mnie do powrotu. Chcieli po prostu, abym nadal grał w Miedzi. Wydaje mi się, że w pewnym stopniu właśnie poprzez te namowy doceniali moją skromną osobę – dodaje.

Nie wrócił on już jednak do Legnicy. Przez pół roku grał jeszcze w Victorii Częstochowa zanim definitywnie zakończył karierę. Do dziś jest uważany za jednego z najlepszych piłkarzy w historii Miedzi, podobnie zresztą jak i jego kolega z boiska Kazimierz Motylewski. Ten drugi pamiętany jest w Legnicy zwłaszcza za mecz barażowy z Czarnymi Żagań o awans do III ligi w 1977 roku. Motylewski obronił wtedy aż trzy jedenastki w konkursie rzutów karnych! Miedź oczywiście awansowała. A czy w Świdniku są jeszcze kibice, którzy pamiętają Synoradzkiego i Motylewskiego z występów w barwach Avii? Nie wątpię że tak i liczę, że się odezwą ze swoimi wspomnieniami. W tym roku minie 40 lat od chwili pierwszego awansu zespołu do II ligi i z pewnością warto te wspomnienia przekazać kolejnym pokoleniom kibiców Avii.

Spóźnieni i zwycięscy

W historii pojedynków Avii z Cracovią, pierwszym mistrzem Polski, nasz zespół tylko raz odniósł wyjazdowe zwycięstwo. Było to 30 sierpnia 1997 roku w piątej kolejce rozgrywek II ligi. Chciałbym opowiedzieć o tym meczu ponieważ pojechałem tego dnia do Krakowa wraz z zespołem. Za wstawiennictwem mojego wujka, który był wtedy w zarządzie Avii i często jeździł z drużyną na mecze, trener Jerzy Krawczyk zgodził się na dodatkowego pasażera, a nawet… dwóch, bo w autokarze było sporo wolnych miejsc i do ekipy udającej się pod Wawel dołączył także mój brat. Potem, kiedy zostałem spikerem na meczach Avii, zaliczyłem jeszcze kilka wyjazdów klubowym autokarem, ale ten pierwszy, do Krakowa, zapadł mi najbardziej w pamięć. Oczywiście głównie z powodu efektownej wygranej, ale nie tylko.

Wyruszyliśmy w sobotni poranek (w dniu meczu) spod klubu. Trasa wiodła przez Kraśnik, Annopol, a potem tak zwaną ”nadwiślanką” przez Sandomierz wprost do Krakowa. W sumie niecałe trzysta kilometrów. Po drodze oczywiście były przystanki na rozruch dla zawodników oraz dłuższy postój na obiad w umówionym miejscu w okolicach Nowego Korczyna. Nie licząc zawsze skłonnych do żartów Tomka Wojciechowskiego i Pawła Machnikowskiego, w autokarze panowało raczej skupienie. Pamiętam, że Tomasz Jasina koncentrował się przed meczem czytając książkę i zajadając jabłka.

Avia zaczęła ten sezon fatalnie, bo od porażki z beniaminkiem z Włocławka, o którym mówiło się, że może nawet nie wystartować w lidze z powodów finansowych. To podziałało jak zimny prysznic. W kolejnych trzech meczach były już dwa zwycięstwa i remis. Wysokie miejsce w tabeli było jednak iluzoryczne, wiadomo było, że nie można spocząć na laurach, trzeba zbierać punkty od początku sezonu, aby na koniec nie martwić się o byt. W poprzednim sezonie zapewniliśmy sobie utrzymanie dopiero w przedostatniej kolejce w meczu ”na noże” z Dolcanem. W tym mieliśmy uniknąć podobnego scenariusza…

Plan podróży zakładał, że do Krakowa dojedziemy na około półtorej godziny przed meczem. Tyle akurat wystarcza, aby zawodnicy mogli przygotować się do gry. Okazało się jednak, że tuż przed Krakowem, a w zasadzie przed Nową Hutą są roboty drogowe i droga jest zakorkowana. Nasz autosan ze Świd-Transu utknał więc niedaleko celu podróży. Poruszaliśmy się, ale bardzo wolno i z każdą minutą stawało się jasne, że nie dojedziemy na stadion przy ulicy Józefa Kałuży zgodnie z planem. Wreszcie dotarliśmy pod klubowy budynek Cracovii na jakieś 25 minut przed godziną 15.00, na którą wyznaczone było spotkanie.

Zrobiło się nerwowo, ponieważ sędziowie nie mieli zamiaru przesunąć godziny rozpoczęcia meczu, aby dać Avii więcej czasu na przygotowanie do gry. Kibice byli już na trybunach, zawodnicy gospodarzy po rozgrzewce zeszli do szatni założyć stroje meczowe, kiedy nasi wchodzili dopiero do swojej szatni. Nasz masażysta Jacek Okoń miał pełne ręce roboty. Staliśmy wtedy z bratem przed szatnią gości, ale nawet przez zamknięte drzwi słyszeliśmy ile słów nie nadających się do cytowania w niej padało. Doszły do nas także słowa trenera, który uczulał piłkarzy, aby na początku byli skoncentrowani i nie dali się zaskoczyć. W poprzednich dwóch domowych spotkaniach “Pasy” strzeliły aż 11 goli (4:0 z Hetmanem i 7:1 ze Świtem), było się więc czego obawiać, zwłaszcza w sytuacji kiedy przyszło nam grać niemal od razu po wyjściu z autobusu.

Pierwsza strona programu meczowego. W awizowanym składzie Avii są dwa błędy. Konrad Paciorkowski wcale nie zagrał w tym meczu. W bramce wystąpił Robert Grabowski, a na obronie Paweł Machnikowski.

W końcu obydwie drużyny znalazły się na murawie. Padał lekki deszcz. Nie przeszkadzało to znanemu krakowskiemu pieśniarzowi Aleksandrowi ”Makino” Kobylińskiemu z kapelą Andrusy w wykonaniu hymnu Cracovii, który zresztą sam napisał wiele lat wcześniej. Zachęceni skoczną melodią kibice gospodarzy wzmogli doping, ale bardzo szybko ostygli, bo mecz wcale nie układał się po ich myśli.

Okazało się, że późne przybycie na stadion wcale nie usztywniło gości. Wprawdzie zaczęliśmy mecz cofnięci, ale już pierwszy wypad na połowę Cracovii przyniósł nam rzut wolny, który został perfekcyjnie wykonany przez kapitana żółto-niebieskich Włodzimierza Bartosia. Z ponad 25 metrów uderzył on tak silnie, że śliska piłka po rękach bramkarza wpadła do siatki. Niedługo później Mariusz Sawa wykończył zespołową kontrę i po 11 minutach gry prowadziliśmy 2:0! Pełne zaskoczenie. Takiego obrotu spraw nikt się nie spodziewał. Obok nas na trybunie głównej siedziała w specjalnie wydzielonym sektorze grupa wiekowych weteranów Cracovii. Po drugim golu jeden z nich zamachał laseczką i krzyknął w stronę kolegi: – Silna ta Avia, panie!

Radość moja i brata z prowadzenia była aż nadto ostentacyjna, bo już w pierwszej połowie na koronie stadionu nad naszymi głowami pojawiła się grupka łysych kibiców w kurtkach flekach założonych pomarańczową podszewką na zewnątrz. Na szczęście skończyło się tylko na kilku przekleństwach, które poleciały w naszym kierunku. Tymczasem mecz do końca przebiegał pod znakiem przewagi Cracovii, ale to Avia po swoich kontrach miała lepsze okazje na kolejne bramki. Bezradność gospodarzy najlepiej zilustrowała sytuacja, w której czerwoną kartkę otrzymał ich kapitan Edward Kowalik, który wychodzącego na czystą pozycję Jacka Ziarkowskiego złapał dosłownie w pół. Silny napastnik Avii ciągnął gracza “Pasów” za sobą przez dobre kilkanaście metrów w stronę bramki zanim upadł. Po meczu w autokarze koledzy z zespołu żartowali, że “Ziaro” z taką mocą w nogach mógłby samemu przetaczać gotowe helikoptery z hali produkcyjnej na lotnisko.

Powrót do Świdnika odbywał się oczywiście w świetnych nastrojach. Byliśmy w czołówce tabeli, a kiedy tydzień później po kolejnym udanym występie pokonaliśmy w derbach Hetmana 3:1, mogło się wydawać, że z utrzymaniem się w lidze nie będzie problemu. Niestety im bliżej końca rozgrywek, tym Avia słabiej się prezentowała. Wystarczy popatrzeć na tabelę końcową sezonu 1997/98, aby przekonać się jak wiele warte było zwycięstwo przy Kałuży wywalczone w wyżej opisanych okolicznościach. Avia utrzymała się w lidze z przewagą 3 punktów nad najwyżej uplasowanym spadkowiczem. Tym spadkowiczem była… Cracovia.

Kibice potrzebni od zaraz

Niemal 2000 widzów obejrzało derbowy mecz Avii z Hetmanem w sierpniu 2005 roku.

Po raz ostatni liczba widzów na domowym meczu Avii przekroczyła tysiąc w pamiętnym sezonie 2005/06, a więc siedem lat temu. Walczyliśmy wtedy jeśli nie o bezpośredni awans do II ligi, to przynajmniej o miejsce w barażu. Byliśmy beniaminkiem i zaskoczyliśmy swoją postawą nie tylko rywali, ale także samych siebie. I chociaż ostatecznie zostaliśmy na mecie z pustymi rękami, zajmując trzecie miejsce, to miło jest wspomnieć widok całkiem nieźle wypełnionych trybun przy Sportowej 2.

Od tamtego sezonu frekwencja na meczach Avii systematycznie spadała. Ostatnie spotkanie przed rozpoczęciem przebudowy stadionu (z Izolatorem Boguchwała) obejrzało zaledwie około 300 widzów, a przecież walczyliśmy wtedy jeszcze o awans! Obecne występy naszych piłkarzy w Poniatowej ogląda podobna liczba widzów. Gdzie się podziali kibice Avii?

Śmiejąc się z samego siebie mogę sam sobie odpowiedzieć, że wyjechali za granicę i śledzą wyniki żółto-niebieskich już tylko przez internet. Patrząc na liczbę wejść na tę stronę z Wielkiej Brytanii można rzeczywiście się z takim stwierdzeniem zgodzić. Na pewno wyjechało ze Świdnika mnóstwo sympatyków Avii, którzy zarabiają teraz na chleb w różnych krajach Europy. Ale przecież to nie może być jedyne wytłumaczenie. Pamiętam lata 80-te kiedy mieliśmy naprawdę dobrą drużynę drugoligową i już wtedy zdarzało się, że na mecz przychodziło jedynie 500 czy 700 osób. Prawda jest taka, że Avia boryka się z problemem pustawych trybun właśnie od początku owych lat 80-tych.

Wtedy jeszcze przeciętna liczba widzów, kiedy graliśmy w II lidze, wynosiła około tysiąca, a na spotkania z Motorem lub zespołami ze ścisłej czołówki rosła do kilku tysięcy. Ta średnia była jednak zdecydowanie niższa niż w poprzedniej dekadzie. Dla przykładu: pierwszy drugoligowy mecz z Motorem w Świdniku obejrzało wiosną 1974 roku około 7 tysięcy widzów! Przez całe lata 70-te dość regularnie na Sportowej gromadziło się ponad 2 tysiące ludzi. Potem jednak nastąpiło załamanie.

Avia – Hetman w sierpniu 2005. Przed chwilą Paweł Pranagal zdobył zwycięską bramkę dla Avii. Cała trybuna od lotniska była wypełniona.

Zauważyła to ówczesna prasa. W lipcu 1981 roku Kurier Lubelski donosił, że Avia w taki sposób ustawiła terminarz swoich spotkań, aby nie kolidowały z występami I-ligowego Motoru. Na Zygmuntowskie jeździła wówczas cała Lubelszczyzna, także kibice ze Świdnika. Pierwsza liga, w której nie brakowało prawdziwych gwiazd, uczestników mistrzostwa świata, działała jak magnes. Motor grał zwykle w niedzielę o godz 17 lub 18. Kurier pisał: Sekretarz FKS Avia p. Rubaj poinformował nas wczoraj, że terminy meczów Avii dostosowane będą do I-ligowych spotkań Motoru. Avia bowiem ma grać w soboty bądź niedzielne przedpołudnia. W tym samym artykule, informując o przygotowaniach drużyny do sezonu w II lidze, dziennikarz Kuriera dodawał na koniec: Zawodnicy i działacze Avii mają już dziś jedno życzenie, aby na meczach w Świdniku zawsze było dużo kibiców darzących drużynę Avii prawdziwą sympatią. Avia po prostu obawia się pustych trybun. No cóż, wypada nam ogłosić powszechny zaciąg kibiców do Avii.

Słowa te zostały napisane w przededniu statystycznie najlepszego sezonu w historii klubu, kiedy to zajęliśmy 5. miejsce w II lidze. Jak widać, już wtedy było źle ze wsparciem dla żółto-niebieskich. W kolejnych latach jeśli coś się zmieniało to niestety na gorsze.

W 1984 roku w Kurierze ukazał się wywiad z ówczesnym trenerem Avii Witoldem Sokołowskim zatytułowany wymownie: ”Czy w Świdniku nie ma kibiców?” Dziennikarz zapytał trenera: – Czego oprócz zastrzyku świeżej krwi należy życzyć trenerowi beniaminka drugiej ligi, który już 11 sierpnia staruje do walki? Odpowiedź brzmiała: – Przede wszystkim kibiców na trybunach stadionu w Świdniku. W minionym sezonie przychodziło ich na mecze 300-500. Bez odpowiedniej atmosfery podczas gry zawodnicy nie wzniosą się nigdy na wyżyny swoich umiejętności. Małe zainteresowanie piłką nożną ze strony społeczności Świdnika nie dopinguje też do pracy na najwyższych obrotach. A poza tym to żenujące, że w o wiele mniejszej od Świdnika Sarzynie na mecze miejscowej Unii przychodzi nawet 4000 kibiców.

Ten sam mecz. Po drugiej stronie stadionu przy Sportowej 2 także ciężko było znaleźć wolne miejsce.

Problem malejącej frekwencji był więc dostrzegany, ale w trakcie upływających lat nie zrobiono nic konkretnego, aby mu zapobiec. A przecież jest to temat ważny dla istnienia każdego klubu sportowego. Każdy dla swojego dobrze pojętego dobra powinien zabiegać o jak największą liczbę sympatyków. Klub posiadający wsparcie w swojej społeczności lokalnej jakoś sobie poradzi nawet w najgorszych czasach. Ten, któremu tego wsparcia brakuje, w końcu straci rację bytu. Obecnie zawodowe kluby w najlepszych ligach zatrudniają całe sztaby marketingowców, którzy mają jedno zdanie: powiększyć tzw. fanbase. Bo więcej kibiców oznacza po prostu większy przychód do klubowej kasy. W Świdniku przez lata o tym nie myślano, bo Avia miała zapewnione finansowanie z fabryki. Ale kiedy zostało ono znacznie ograniczone, klub stoczył się w piłkarskiej hierarchii o dwa poziomy. Mało brakowało, że przywitałby się nawet z okręgówką.

Uniknęliśmy na szczęście najgorszego i obecnie nie wisi raczej nad Avią widmo zagłady, jednak stary problem pustych trybun nadal istnieje. Jestem ciekaw, czy po powrocie do Świdnika na przebudowany, ładniejszy stadion Avia wreszcie zacznie przyciągać większą liczbę kibiców. I czy wreszcie w samym klubie powstanie długofalowy plan wychowania sobie kolejnych pokoleń sympatyków, abyśmy mogli kolejny okrągły jubileusz Avii świętować co najmniej w II lidze w gronie nie mniej licznym niż to widoczne na załączonych fotografiach.

Trener o złotym sercu

Trener Mieczysław „Messu” Gracz (z lewej) w przyjacielskiej pogawędce z Gerardem Cieślikiem, z którym grał razem w reprezentacji Polski.

Tym artykułem chciałbym zapoczątkować serię poświęconą trenerom, którzy pracowali w naszym klubie. Zastanawiałem się od kogo zacząć, bo przecież w przeszłości prowadziło Avię wielu naprawdę znakomitych szkoleniowców. Jeden z nich był nawet wymieniany jako kandydat na selekcjonera reprezentacji Polski. Mowa o Andrzeju Gajewskim, który trzecioligową Stal Mielec wprowadził najpierw do drugiej, a potem od razu do pierwszej ligi. Inny ”nasz” trener, Bronisław Waligóra, po roku pracy w Świdniku zostawił zespół na 7 miejscu w II lidze po czym odszedł do Widzewa Łódź, z którym nie tylko wyeliminował z rywalizacji pucharowej Manchester City (pierwszy polski sukces przeciwko Anglikom w pucharach), ale nawet… pobił się z członkiem sztabu rywali w tunelu na Maine Road. Ciekawych postaci trenerskich związanych z Avią było naprawdę wiele, na początek postanowiłem więc napisać o jednej z najciekawszych. Ta postać to Mieczysław Gracz o wdzięcznym przydomku “Messu”, który pracował w Świdniku od wiosny 1971 roku do końca sezonu 1971/72, a więc w trzeciej lidze, tuż przed pierwszym historycznym awansem na zaplecze ekstraklasy.

Mieczysław Gracz urodził się 3 sierpnia 1919 roku w Krakowie. Mieszkał na Grzegórzkach i jego pierwszym klubem był tamtejszy Grzegórzecki KS. W szkole jednym z jego nauczycieli był Józef Kałuża, legendarny piłkarz Cracovii oraz reprezentacji, a także selekcjoner pod wodzą którego Polska zajęła 4. miejsce na Igrzyskach w Berlinie oraz po raz pierwszy awansowała na mistrzostwa świata. Nic dziwnego, że młody Mietek Gracz kibicował “Pasiakom”. W lecie 1933 roku wraz z zespołem kolegów z Grzegórzek oraz z listem polecającym od Kałuży udał się do siedziby Cracovii. Akurat w klubie nikogo nie było, od szatniarza usłyszeli, że mogą przyjść za parę dni, ale zamiast tego udali się na drugą stronę Błoń, gdzie trafili na inną legendę przedwojennego futbolu, Adama Obrubańskiego. Ten były napastnik Wisły, współsprawca założenia ligi polskiej, który potem zginął w Katyniu, rozdał entuzjastycznie nastawionym juniorom z Grzegórzek cukierki i zaproponował im sparing z rówieśnikami z Wisły. Wynik? Goście rozgromili wiślaków 7:1. Dla Mieczysława Gracza oznaczało to początek ponad 18-letniego związku z Białą Gwiazdą. W lidze zdobył 88 goli w 139 występach, ale łącznie z meczami nieoficjalnymi miał tych występów ponad 500. Do tego dodajmy 22 mecze i 4 gole w reprezentacji Polski w latach 1947-50. Można się tylko zastanawiać, jak wyglądałyby te wszystkie statystyki, gdyby po drodze nie było sześciu lat wojny.

”Messu” zadebiutował w pierwszym zespole Wisły wkrótce po ukończeniu 16 lat. W 1936 roku mając 17 lat i 36 dni został najmłodszym ligowym strzelcem w historii klubu. Od tej pory do wybuchu wojny nie pojawił się już tylko w dwóch meczach Białej Gwiazdy. W linii ataku grał jako tzw. łącznik. Początkowo obrońcy i bramkarze rywali ignorowali mizernie wyglądającego przeciwnika (163 cm wzrostu i 63 kg wagi), szybko jednak zapracował na miano tego, kogo należy bać się najbardziej. W wywiadzie dla Gazety tak wspominał go członek rady seniorów Wisły, Leszek Snopkowski: – Miał niesamowity spryt. Rzadko zdobywał gole po silnych, soczystych i dalekich uderzeniach. W jego wykonaniu dominowały raczej „farfocle”, czyli strzały „ze sznurówki”, podcinki i dobitki. W meczu z Polonią w w Warszawie w 1946 roku „Messu” strzelił bramkę głową dzięki temu, że wskoczył na plecy obrońcy Polonii. Poloniści wprawdzie protestowali, ale sędzia bramkę uznał. W swojej karierze strzelił kilka bramek ręką, co umknęło uwadze sędziów.

Gracz na boisku był zadziorny, a momentami wręcz agresywny. Były gracz Cracovii Mieczyslaw Kolasa twierdził, że wiślak skoczył mu korkami na nogę wołając: – A masz sk…! Podobno potrafił w nerwach po przegranym meczu rzucić butem we własnego bramkarza. W Chorzowie do kibica gospodarzy wołającego przez cały mecz w jego kierunku: – Ej! Ty, czarny! (”Messu” miał śniadą cerę i czarne włosy) odkrzyknął w końcu: – Całuj mnie w dupę, to będę biały!

W 1947 roku FIFA organizowała pokazowy mecz Europa kontra Wielka Brytania. Dwóch krakowian, „Messu” i Tadeusz Parpan z Cracovii otrzymali powołanie do reprezentowania barw starego kontynentu. Jednak władze nie zgodziły się na ich wyjazd… Po zakończeniu kariery piłkarskiej w 1953 roku został trenerem. Trzykrotnie prowadził pierwszy zespół Wisły. Łącznie niespełna pięć lat. Największym jego sukcesem było zdobycie w 1967 roku Pucharu Polski. Zanim trafił do Avii trenował także Olimpię Poznań, Zawiszę Bydgoszcz i Garbarnię Kraków, a po odejściu ze Świdnika jeszcze Wisłokę Dębica, Stal Zawadzkie i Górnika Libiąż.
Mimo porywczego charakteru był nazywany przez podopiecznych trenerem o złotym sercu. Jego wychowanek z Wisły Ryszard Wójcik wspominał:Był trenerem-tatą. Nie tylko nas szkolił, ale także wychowywał. Chodził do szkół, dowiadywał się o nasze stopnie i kiedy były niezadowalające, rozmawiał z nami. Był przede wszystkim praktykiem. Może zbytnio nie umiał sprzedać swojej wiedzy piłkarskiej, ale nie sposób było na treningach go oszukać przy wykonywaniu ćwiczeń. Znał wszystkie sztuczki. Poza tym, widać było jakie wspaniałe ma umiejętności! Kiedy był młodszy, grywał z nami i prezentował się naprawdę świetnie. Był niezwykle lubianym człowiekiem. Nikomu nie przeszkadzało, że potrafi wybuchnąć i być gwałtowny niczym huragan, kiedy wyprowadzono go z równowagi. Ale też był, i takim został zapamiętany, wesołym, pogodnym i życzliwym człowiekiem.

W podobny sposób wypowiadał się jego podopieczny z Zawiszy, Tomasz Zgoda:Wspaniały człowiek, trener i wychowawca. Pamiętam, że chyba pan Gracz jako pierwszy nauczył nas grać tzw. długimi dokładnymi podaniami. Na treningach mieliśmy na boisku rozłożone maty i do znudzenia, po kilkadziesiąt razy ekspediowaliśmy piłkę tam, gdzie one się znajdowały, ćwicząc w ten sposób dokładne zagrania. Później podczas meczów to procentowało, gdyż wielokrotnie takimi właśnie mierzonymi piłkami zaskakiwaliśmy rywali.

Gracz odszedł z Avii na rok przed awansem do II ligi, ale można powiedzieć, że w dużej mierze do tego sukcesu się przyczynił. Prowadzona przez niego drużyna zajęła na finiszu trzecioligowego sezonu 1971/72 wysokie czwarte miejsce; mistrzem był Widzew i wtedy jeszcze nikt nie przypuszczał, że łodzianie właśnie rozpoczeli drogę na szczyty polskiego i europejskiego futbolu. Właśnie w tym sezonie za namową Gracza do Świdnika przyjechali bracia Adam i Ireneusz Adamusowie, Janusz Sputo i Franiszek Golik, a także powrócili klubowi wychowankowie Roman Szpakowski oraz Ryszard Andrzejczak. W następnym sezonie już pod wodzą Edwarda Wojewódzkiego (jesień) i Jana Golana (wiosna) Avia była trzecia, ale dzieki decyzji PZPN o powiększeniu II ligi uzyskała upragniony awans, a Janusz Sputo zdobywając 20 goli został królem strzelców.

Mieczysław Gracz do końca życia mieszkał w Krakowie i kibicował swojej Wiśle. Zmarł 21 stycznia 1991 roku. Pochowany został na Cmentarzu Rakowickim z udziałem pocztu sztandarowego Wisły, wychowanków i kibiców, blisko mogiły innego legendarnego wiślaka, przyjaciela z drużyny, Józefa Kohuta. Jego imieniem nazwany został stadion Grzegórzeckiego KS. Na koniec wyjaśnienie skąd wziął się pseudonim Gracza. Otóż było to wynikiem wady wymowy. Kiedy mówił o meczu, słychać było „messu”. A ponieważ o meczach mówił bez przerwy, to owe “Messu” przylgnęło mu do nazwiska już na stałe.

Wpis oparty został o materiały źródłowe ze strony historiawisly.pl. Jeśli ktoś z czytelników pamięta “Messu” Gracza z pobytu w Świdniku, proszę o podzielenie się wspomnieniami.

Wiosna 1998 w obiektywie (II)

Galeria

W tej galerii znajduje się 14 zdjęć.

Kolejna galeria zdjęć pochodzi ze spotkania z Wawelem Kraków rozegranego 31 maja 1998 roku. Przegrywając ten mecz 2:3 świdniczanie mocno skomplikowali sobie sytuację na finiszu rozgrywek. Na szczęście w ostatnich trzech kolejkach nie dali się pokonać i pozostali w lidze. … Czytaj dalej

Wiosna 1998 w obiektywie (I)

Galeria

W tej galerii znajduje się 5 zdjęć.

Prezentuję dziś zdjęcia z dwóch spotkań rozegranych w rundzie wiosennej sezonu 1997/98. Większość z tych fotografii nie była wcześniej nigdzie publikowana. Najpierw mamy galerię z meczu z Unią Tarnów wygranego przez Avię 2:0. Było to 16 maja 1998 roku. Oto … Czytaj dalej

Nasza Maracana

Poznajecie tę nierówną murawę? Ten szpaler drzew dających cień kibicom opartym o ogrodzenie? Tak, oczywiście, że poznajecie. To boisko Świdniczanki przy ulicy Turystycznej. Fotografia wykonana została w 1998 roku, czyli w czasach kiedy na Świdniczance jeszcze tętniło normalne piłkarskie życie. Wielu kibiców Avii, w tym także ja, lubiło w niedzielne południe zajść na „Maracanę” by sprawdzić jak idzie drugiej ekipie w mieście, która wprawdzie szatnię miała w pobliskim garażu, ale za to dysponowała zdecydowanie lepiej położonym stadionem.
Spośród kilku wychowanków Świdniczanki, którzy trafili na przestrzeni lat do Avii, najlepiej powiodło się Pawłowi Machnikowskiemu. „Boniek” miał stałe miejsce na boku obrony żółto-niebieskich przez kilka ładnych lat w drugiej, trzeciej i czwartej lidze. Grał twardo, krył przeciwników nieustępliwie i łapał sporo kartek. W meczu z RKS Radomsko w 1996 roku tak dał się we znaki byłemu reprezentantowi Polski Dariuszowi Marciniakowi, że ten sfrustrowany rzucił się na zawodnika Avii rozbijając mu nos i powodując obfity krwotok. Rezultatem była oczywiście czerwona kartka dla piłkarza Radomska. Do dziś pamiętam komentarz redaktora Mieczysława Kruka, wieloletniego spikera na meczach Avii, który rzucił wtedy do mikrofonu: – Zawodnik Radomska bykiem natarł na naszego zawodnika! Corrida jest w Hiszpanii, u nas jest piłka nożna!
Warto także wspomnieć o jedynym drugoligowym golu zdobytym dla Avii przez wychowanka Świdniczanki. Było to w pierwszej minucie meczu z Jeziorakiem Iława jesienią 1998 roku (po solowej akcji!). Radość strzelca była przeogromna, niestety nie dowieźliśmy prowadzenia do końca, skończyło się na 1:1 i jak wiadomo Avia spadła w tamtym sezonie z drugiej ligi.
Nie będę tu opisywał smutnej historii wyprowadzki Świdniczanki ze Świdnika. Drużyna znalazła swoje miejsce w Świdniku Małym i radzi sobie całkiem nieźle w A-klasie. Ale futbol nie zniknął z „Maracany”. Ostatni mecz, jaki miał tu miejsce to zdaje się jesienne spotkanie oldbojów Avii z Orłami Górskiego zorganizowane z okazji 60-lecia Avii. Mam nadzieję, że nikt nigdy nie wpadnie na pomysł zabudowania tego boiska, lub zamienienia go na parking.

P.S.
Autorem powyższej fotografii jest Wojciech Szolle. Na moją prośbę wykonał on w 1998 roku fotoreportaże na dwóch meczach Avii. Kilka z tych zdjęć ukazało się w Kurierze Lubelskim. Sądziłem przez wiele lat, że reszta zaginęła. Tymczasem ostatnio odnalazłem dwie koperty wsunięte pomiędzy stare numery Przeglądu Sportowego, do których nie zaglądałem od lat. Co za przeoczenie! Wkrótce umieszczę wszystkie te fotografie na stronie. Wśród nich tylko ta powyższa nie była zrobiona na stadionie Avii, ale dała inspirację do napisania tych paru słów.

Pozdrowienia z Zabrza

Wpadła mi w ręce fotografia z odręcznym dopiskiem: „Dla sympatyków piłki nożnej ze Świdnika. Marek Kostrzewa”. Pan Marek rozegrał w żółto-niebieskich barwach ponad cztery sezony poczynając od wiosny 1979 do końca rozgrywek 1982/83. W drugiej lidze wystąpił dla Avii 88 razy zdobywając 10 goli. W trzecioligowym sezonie 1980/81 zakończonym awansem był najlepszym strzelcem zespołu z 11 bramkami na koncie. Wcześniej grał w Budowlanych Lublin i Lubliniance. Działacze Górnika wypatrzyli go zdaje się w meczu 1/16 Pucharu Polski we wrześniu 1982 roku. Avia przegrała wtedy z zabrzanami na własnym boisku 0:2, ale Kostrzewa był jednym z najlepszych aktorów spotkania. Po kilku miesiącach gry w Górniku… z Knurowa znalazł się w składzie przyszłych mistrzów Polski. Odchodząc z Avii był w pełni ukształtowanym zawodnikiem (26 lat) i na Górnym Śląsku szybko się na nim poznali. Prędko wywalczył sobie miejsce w ekipie, która nie miała sobie równych w kraju zdobywając cztery tytuły z rzędu. W każdym z mistrzowskich sezonów Górnika był podstawowym zawodnikiem. Mówiło się, że ma szanse pojechać z reprezentacją na Mistrzostwa Świata do Meksyku w 1986 roku. Ostatecznie selekcjoner Antoni Piechniczek nie powołał go na Mundial, a jedyną szansę na grę w koszulce z białym orzełkiem otrzymał rok później w meczu z Holandią (0:2). Nie było piłkarza, który po odejściu z Avii osiągnął więcej niż Marek Kostrzewa. Powyższa fotografia świadczy, że nie zapomniał on o klubie, z którego wypłynął na szerokie wody i o kibicach, którzy oklaskiwali go przez ponad cztery lata. Bohater tej notki na zdjęciu klęczy jako drugi od prawej pomiędzy Waldemarem Matysikiem i Andrzejem Iwanem. Na fotografii ponadto stoją od lewej: bramkarz Eugeniusz Cebrat, Józef Dankowski, Jan Urban, Ryszard Komornicki, Adam Ossowski, Marek Majka oraz klęczą Bogdan Gunia i Andrzej Zgutczyński (proszę o sprostowanie jeśli pomyliłem któregoś z zawodników). Na moje oko zdjęcie zostało wykonane na stadionie Motoru Lublin na początku sezonu 1985/86 czyli już po tym jak Górnik wygrał pierwszy z serii czterech tytułów w latach 80-tych. Była to bardzo silna ekipa, która niestety nie miała szczęścia w prawdziwym Pucharze Mistrzów. Prawdziwym, bo z udziałem tylko mistrzów swoich krajów. Górnicy kończyli te rozgrywki kolejno po starciach z Bayernem, Anderlechtem, Glasgow Rangers i Realem Madryt.

Poniżej link do skrótu z meczu 1/8 finału Pucharu Mistrzów w sezonie 1987/88 Górnik – Glasgow Rangers z udziałem Marka Kostrzewy:

Prezes, tylko nie przeklinaj!

Kibice Avii oraz Broni Radom na drugoligowych derbach z Górnikiem w Łęcznej w 1997 roku.

Minęło już grubo ponad trzydzieści lat od chwili, gdy na stadionie w Świdniku pojawiła się pierwsza zorganizowana grupa kibiców, zwanych kiedyś neutralnie szalikowcami. Skąd się wzięła? Kto jej przewodził? No i jak się zaczęła święta wojna z Motorem? Jeśli chcecie się dowiedzieć, zapraszam do lektury zamieszczonego poniżej monologu ”Prezesa”, dawnego szefa fanklubu Avii.
Poniższy tekst powstał w maju 1998 roku. Usiedliśmy z „Prezesem” na ławce obok kina Lot, włączyłem dyktafon, a mój rozmówca zaczął wspominać. Niestety od tamtej pory nigdy nie było okazji, aby te wspomnienia opublikować. Postanowiłem to w końcu zrobić na własnej stronie poświęconej Avii. Uważam, że historia kibiców to także część historii klubu. Część na pewno czasami kontrowersyjna. Ten kto doczyta ten tekst do końca przekona się jednak, że bycie prawdziwym kibicem nie oznacza ciągłego kroczenia drogą burd i zadym.
Opowieść „Prezesa” zamieszczam w całości, dokładnie taką, jak ją spisałem z taśmy magnetofonowej piętnaście lat temu…

W połowie lat 70-tych byłem knotem, ale pamiętam, że już wtedy istniał w Świdniku klub kibica, skoncentrowany głównie na siatkówce. Avia grała w I lidze i całkiem dobrze sobie radziła. Chodziłem na prawie każdy mecz. Po spadku siatkarzy do II ligi zorganizowane kibicowanie ustało. Odrodziło się dopiero po następnym awansie, już z moim udziałem. Było nas około 50 osób, a ja w tym chyba najmłodszy. Pamiętam, że kręcił się z nami Krzysiek Korczyk, późniejszy piłkarz. Ktoś uszył flagę, pojawiły się ręcznie tkane szaliki. Dostawaliśmy tańsze bilety od klubu. Przetrwało to jakiś rok. Poszło o bezpłatne wchodzenie na stadion i halę, przy okazji zespół znowu spadł do II ligi i wszystko się rozleciało.

Oczywiście nadal chodziłem na mecze, siadywałem w stałym miejscu wśród starszych chłopaków. W 1982 roku postanowiliśmy odnowić klub kibica, sformalizować układy z kierownictwem Avii. Jakoś nikt nie kwapił się pójść na rozmowę do prezesa, którym był wtedy pan Jerzy Miciul i w końcu grupa wytypowała mnie, mimo że byłem przeciętnie o kilka lat młodszy od innych. Prezes zgodził się pomóc, dał nam regulamin, imienne legitymacje. Tak zaczęło się coś naprawdę wspaniałego, prawdziwe kibicowanie, wyjazdy na mecze.

Od początku wszystkie kontakty z klubem – załatwianie autobusu, darmowych wejściówek – były moim zadaniem. Chłopcy mi ufali i jakoś tak wyszło, bez żadnych sprzeciwów, że zostałem „Prezesem”.

Pierwszy nasz wyjazdowy mecz, zorganizowany przez klub kibica to było spotkanie z warszawską Polonią.* Jednocześnie nawiązaliśmy pierwsze kontakty z kibicami innego klubu, powstała długoletnia zgoda. Dlaczego z akurat z Polonią? Nie lubiliśmy Legii, bo wykupiła ze Świdnika najlepszych siatkarzy, na czele z Tomaszem Wójtowiczem. No i Legia trzymała w tamtym czasie z Motorem. Na lini Lublin – Świdnik do tego momentu był spokój, zresztą ruch młodocianych fanatyków dopiero się rodził. Konflikt powstał, traf chciał, właśnie na stadionie Polonii przy Konwiktorskiej podczas meczu Polonia – Motor, sezon później. Kibiców z Lublina pojawiło się około tysiąca, przyjechali specjalnym pociągiem, bo Motor zmierzał do pierwszej ligi. Przyszli Legioniści. No i kibice Polonii, która żegnała się z drugą ligą – pięćdziesięciu w otoczeniu milicji, a wśród nich nas trzech ze Świdnika: Zielik, Artur i ja. Sytuacja nieciekawa i bardzo napięta. Wyciągnęliśmy flagę z napisem „FKS Avia”. Kiedy zobaczyli ją kibice Motoru, zaczęła się wzajemna nienawiść. Trwa ona do dziś.

Jakiś czas później ** nasi trafili w Pucharze Polski na Motor. Szykowaliśmy się specjalnie na ten mecz, kiedy okazało się, że zostanie on przeniesiony do Lublina. Zaogniło to tylko konflikt pomiędzy kibicami. Po prostu musiało dojść do zadymy, to wisiało w powietrzu. No i rzeczywiście, był „straszny dym”, straciłem wtedy mój pierwszy i jedyny szalik, jednocześnie znalazłem się w szpitalu z raną ciętą od noża. Skasowali nas dokładnie, lecz grali wtedy w I lidze i mogli uczyć się od „najlepszych”, podczas, gdy my wychodziliśmy dopiero na orbitę. Tak zaczęła się ta lubelsko – świdnicka święta wojna.

Ponieważ Motor grał wtedy w pierwszej lidze, a my krążyliśmy pomiędzy drugą i trzecią, nie dochodziło do spotkań pomiędzy naszymi klubami. Radziliśmy sobie w inny sposób. Łączyliśmy swoje siły z zaprzyjaźnionymi klubami z pierwszej ligi, takimi jak ŁKS albo GKS Katowice i wspólnie organizowaliśmy doping na Alei Zygmuntowskiej. Motorowcy robili oczywiście podobnie i co jakiś czas nawiedzali nasz stadion. Po jednej z wielu zadym na stacji kolejowej w Świdniku zostaliśmy oficjalnie potępieni jako klub kibica, odcięto się od nas, zlikwidowano darmowe wejściówki oraz pomoc przy organizowaniu wyjazdów.

Nie wiem, czy pamiętasz to miejsce, gdzie kiedyś był pierwszy świdnicki przystanek autobusowy? Ulica Turystyczna, obok boiska Świdniczanki i pawilonu zwanego przez miejscowych „Sekwaną”. Myśmy zaczęli tę akcję. Tam zawsze stała kolejka oczekujących na kurs. Podchodziliśmy we dwóch, trzech i zbieraliśmy legitymacje; jeśli trafiło na kogoś z Lublina, to nie było ważne – kibic, nie kibic – dostawał strzał. Za pochodzenie. Zaczęło się u nas, ale szybko przechwycili to chłopaki ze Lublina i od tamtej pory zaczęły się polowania na przystankach. Następnym krokiem były nasze wyprawy do Lublina po szaliki. Wysiadaliśmy koło kościoła „Ave” i szliśmy Wolską, wtedy Armii Czerwonej. Najczęściej na przystanku łapaliśmy jakiegoś „Reksa”, zabieraliśmy mu szalik i umykaliśmy na dworzec, do pociągu. Czasem zapędzaliśmy się aż pod kawiarnię „Olimpijkę”, która mieściła się w hali. Czekało się aż któryś wyjdzie i kasowało frajerowi szalik. Łupy bywały pokaźne.

Pamiętam nasz pierwszy wyjazd do Kielc na Koronę. Miejscowi chcieli nas kasować, bo utożsamiali Świdnik z Lublinem, a nas z Motorem. Spotkaliśmy się na stacji. Miałem wtedy na nodze szaliki Legii i Motoru, przywiązane nad kolanem. Tamci szybko zorientowali się w sytuacji. Bardzo spodobały im się moje trofea, za co dostałem czapkę kieleckiego milicjanta. Zaprosili nas do najlepszego lokalu w mieście , który nazywał się „Biruta”, co druga piosenka zapowiadana była: dla kibiców Avii od kibiców Korony. Kiedy chciałem zapłacić przy wyjściu, mało się na mnie nie obrazili.

Pod koniec lat 80-tych związałem się z katolicką grupą młodzieżową „Metanoja”, która działała przy świdnickiej parafii. Zmieniło się moje spojrzenie na kibicowskie sprawy. Zaczęło razić mnie chamstwo i wulgarność rodząca się na trybunach stadionów. Wciąż jednak kierowałem chłopakami, starając się tonować naturalne w takim towarzystwie wybryki, konflikty. Czasami, zapodając pieśń, słyszałem jak ktoś żartobliwie zza moich pleców wypalał: „Prezes, tylko nie przeklinaj!”

Powyżej kibice Avii na derbach z Motorem w Lublinie (rok 1995 ?). Zdjęcie pochodzi z Kuriera Lubelskiego.


Kibice w Świdniku do dzisiaj pewnie pamiętają jedyne zwycięstwo Avii z Motorem odniesione na lubelskim stadionie.*** Motor spadł po dłuższym pobycie z I ligi, Avia dobrze radziła sobie w II lidze. Mieszkałem już wtedy w Lublinie i oddaliłem się od naszej „nabojki”, nie jeździłem na mecze wyjazdowe. Chłopcy poprosili mnie o zorganizowanie wyjazdu i dopingu w Lublinie. W gazetach pisali, że było nas ośmiuset. Ja liczę, że około pięć, sześć setek, ale i tak był to największy w historii wyjazd kibiców Avii Świdnik. Dwa sektory za bramką były przez nas zajęte. Przed meczem postawiłem chłopakom warunek, że skoro prosili mnie o pomoc, to na trybunach rządzę tylko ja. Zgodzili się. Nie padło żadne przekleństwo, był to także najkulturalniejszy wyjazd świdnickich kibiców. Do tego Avia wygrała prestiżowy pojedynek 3-0 za co zarobiła jeszcze dodatkowy punkt.

Ostatecznie wycofałem się z pierwszej linii, rozpocząłem studia. Potem wyjechałem za granicę. W Holandii chodziłem na mecze Feyenoordu i z podziwem obserwowałem widowiska z udziałem piłkarzy i kibiców przeciwnych drużyn. To było niesamowite! Kolorowy tłum na pięknym, funkcjonalnym stadionie. Oczywiście, że wykrzykiwali na siebie tak samo, jak nasi kibice w Polsce, ale nie było widać wściekłego zacietrzewienia i brutalności.

Po powrocie do Polski zetknąłem się z nowym pokoleniem fanów, których nazywano już pseudo-kibicami. Wybrali mnie nawet na powrót prezesem, pojechaliśmy na jakiś mecz, ale to już nie było to. Nie czułem się dobrze w ich towarzystwie. Zacząłem siadać po drugiej stronie stadionu.

Ostatnio dogadałem się jednak z chłopakami ze starej paczki w sprawie wyjazdu na któryś z meczów najbliższej rundy. Wsiądziemy do pociągu, my trzydziestolatki i starsi, i pojedziemy obwiązani szalami dopingować naszą ukochaną drużynę. Teraz to już dobrze wiemy na czym polega miłość do piłki, do tego, co zajęło nam około dziesięć lat życia, czym żyło się tygodniami w oczekiwaniu na kolejny mecz. To mi chyba nigdy nie przejdzie, bo mówiąc nieskromnie, jestem największym kibicem Avii Świdnik.

14 maja 1998

* Chodzi o mecz Polonia – Avia (1:2) w dniu 1 maja 1983 roku.
**  Było to 6 września 1983. W Pucharze Polski Motor wygrał z Avią 3:2.
*** Chodzi o jedyne zwycięstwo Avii z Motorem w Lublinie w rozgrywkach II ligi. Było to 4 października 1987 roku.

Kalendarz sprzed lat…

 

Jakimś cudem zachowałem ten niewielki kalendarz, w zasadzie kalendarzyk na rok 1995, do dzisiaj. Stoi teraz niedaleko mojego komputera i… bardzo daleko od Świdnika, bo w Anglii, i przypomina mi jak wiele czasu już minęło odkąd Avia była solidnym drugoligowcem. W tamtym sezonie (1994/95) byłem prawie na wszystkich meczach w domu, zaliczyłem też wyjazdy na Motor i Lubliniankę. Najbardziej utkwił mi w pamięci mecz z FC Piaseczno w Świdniku podczas którego nad boiskiem przeszła zawieja śnieżna. Goście walczyli wtedy o awans, ale nie dali rady wywieźć nawet punktu. Dwa gole zdobył dla nas Leszek Jędraszczyk, przyjezdni odpowiedzieli tylko trafieniem Dariusza Solnicy i Avia wygrała 2:1. Pamiętam też świetny debiut Piotr Gila na bramce Avii w połowie rundy wiosennej w meczu z Szombierkami (2:0). Bramkarz wypożyczony z Korony bardzo pomógł Avii w walce o utrzymanie w lidze. Nie ma go na kalendarzu, bo zdjęcie zostało zrobione wcześniej, zdaje się, że jesienią 1994 roku.
Patrząc na fotografię wciąż nie mogę uwierzyć, że trenera Krzysztofa Szeflera (stoi pierwszy z lewej) nie ma już wśród nas. Za każdym razem kiedy się spotkaliśmy na ulicy, zaczynaliśmy rozmawiać o piłce i czasami były to naprawdę długie konwersacje. Pamiętam jak kiedyś podrzuciłem go na mecz na Sportową. Byłem akurat świeżo po egzaminie na prawko, a mój mocno już przechodzony fiat cinquecento miał jakiś defekt i strasznie szarpał. Miałem trudności z opanowaniem grata na zakrętach i kiedy dowiozłem trenera na stadion, był on blady jak ściana. Po meczu zaproponowałem, że go odwiozę pod dom (mieszkaliśmy obaj na Brzezinach), ale powiedział, że przejdzie się piechotą. Jeszcze po kilku latach żartował sobie ze mnie pytając, jak mi idzie na zakrętach…

Na zdjęciu stoją od lewej: Krzysztof Szefler (II trener), Wasilij Fiedoriw, Tomasz Wojciechowski, Paweł Pranagal, Borys Kaczmarski, Marek Dudek, Piotr Kuszłyk (trener), Adam Pydyś, Paweł Machnikowski, Włodzimierz Bartoś, Dariusz Grodzicki. Na dole od lewej: Wołodymir Jurczenko, Marek Mossor, Sławomir Stopa, Dariusz Bender, Ireneusz Suchowierzch, Adam Sterniczuk, Mariusz Telka.