Spóźnieni i zwycięscy

W historii pojedynków Avii z Cracovią, pierwszym mistrzem Polski, nasz zespół tylko raz odniósł wyjazdowe zwycięstwo. Było to 30 sierpnia 1997 roku w piątej kolejce rozgrywek II ligi. Chciałbym opowiedzieć o tym meczu ponieważ pojechałem tego dnia do Krakowa wraz z zespołem. Za wstawiennictwem mojego wujka, który był wtedy w zarządzie Avii i często jeździł z drużyną na mecze, trener Jerzy Krawczyk zgodził się na dodatkowego pasażera, a nawet… dwóch, bo w autokarze było sporo wolnych miejsc i do ekipy udającej się pod Wawel dołączył także mój brat. Potem, kiedy zostałem spikerem na meczach Avii, zaliczyłem jeszcze kilka wyjazdów klubowym autokarem, ale ten pierwszy, do Krakowa, zapadł mi najbardziej w pamięć. Oczywiście głównie z powodu efektownej wygranej, ale nie tylko.

Wyruszyliśmy w sobotni poranek (w dniu meczu) spod klubu. Trasa wiodła przez Kraśnik, Annopol, a potem tak zwaną ”nadwiślanką” przez Sandomierz wprost do Krakowa. W sumie niecałe trzysta kilometrów. Po drodze oczywiście były przystanki na rozruch dla zawodników oraz dłuższy postój na obiad w umówionym miejscu w okolicach Nowego Korczyna. Nie licząc zawsze skłonnych do żartów Tomka Wojciechowskiego i Pawła Machnikowskiego, w autokarze panowało raczej skupienie. Pamiętam, że Tomasz Jasina koncentrował się przed meczem czytając książkę i zajadając jabłka.

Avia zaczęła ten sezon fatalnie, bo od porażki z beniaminkiem z Włocławka, o którym mówiło się, że może nawet nie wystartować w lidze z powodów finansowych. To podziałało jak zimny prysznic. W kolejnych trzech meczach były już dwa zwycięstwa i remis. Wysokie miejsce w tabeli było jednak iluzoryczne, wiadomo było, że nie można spocząć na laurach, trzeba zbierać punkty od początku sezonu, aby na koniec nie martwić się o byt. W poprzednim sezonie zapewniliśmy sobie utrzymanie dopiero w przedostatniej kolejce w meczu ”na noże” z Dolcanem. W tym mieliśmy uniknąć podobnego scenariusza…

Plan podróży zakładał, że do Krakowa dojedziemy na około półtorej godziny przed meczem. Tyle akurat wystarcza, aby zawodnicy mogli przygotować się do gry. Okazało się jednak, że tuż przed Krakowem, a w zasadzie przed Nową Hutą są roboty drogowe i droga jest zakorkowana. Nasz autosan ze Świd-Transu utknał więc niedaleko celu podróży. Poruszaliśmy się, ale bardzo wolno i z każdą minutą stawało się jasne, że nie dojedziemy na stadion przy ulicy Józefa Kałuży zgodnie z planem. Wreszcie dotarliśmy pod klubowy budynek Cracovii na jakieś 25 minut przed godziną 15.00, na którą wyznaczone było spotkanie.

Zrobiło się nerwowo, ponieważ sędziowie nie mieli zamiaru przesunąć godziny rozpoczęcia meczu, aby dać Avii więcej czasu na przygotowanie do gry. Kibice byli już na trybunach, zawodnicy gospodarzy po rozgrzewce zeszli do szatni założyć stroje meczowe, kiedy nasi wchodzili dopiero do swojej szatni. Nasz masażysta Jacek Okoń miał pełne ręce roboty. Staliśmy wtedy z bratem przed szatnią gości, ale nawet przez zamknięte drzwi słyszeliśmy ile słów nie nadających się do cytowania w niej padało. Doszły do nas także słowa trenera, który uczulał piłkarzy, aby na początku byli skoncentrowani i nie dali się zaskoczyć. W poprzednich dwóch domowych spotkaniach “Pasy” strzeliły aż 11 goli (4:0 z Hetmanem i 7:1 ze Świtem), było się więc czego obawiać, zwłaszcza w sytuacji kiedy przyszło nam grać niemal od razu po wyjściu z autobusu.

Pierwsza strona programu meczowego. W awizowanym składzie Avii są dwa błędy. Konrad Paciorkowski wcale nie zagrał w tym meczu. W bramce wystąpił Robert Grabowski, a na obronie Paweł Machnikowski.

W końcu obydwie drużyny znalazły się na murawie. Padał lekki deszcz. Nie przeszkadzało to znanemu krakowskiemu pieśniarzowi Aleksandrowi ”Makino” Kobylińskiemu z kapelą Andrusy w wykonaniu hymnu Cracovii, który zresztą sam napisał wiele lat wcześniej. Zachęceni skoczną melodią kibice gospodarzy wzmogli doping, ale bardzo szybko ostygli, bo mecz wcale nie układał się po ich myśli.

Okazało się, że późne przybycie na stadion wcale nie usztywniło gości. Wprawdzie zaczęliśmy mecz cofnięci, ale już pierwszy wypad na połowę Cracovii przyniósł nam rzut wolny, który został perfekcyjnie wykonany przez kapitana żółto-niebieskich Włodzimierza Bartosia. Z ponad 25 metrów uderzył on tak silnie, że śliska piłka po rękach bramkarza wpadła do siatki. Niedługo później Mariusz Sawa wykończył zespołową kontrę i po 11 minutach gry prowadziliśmy 2:0! Pełne zaskoczenie. Takiego obrotu spraw nikt się nie spodziewał. Obok nas na trybunie głównej siedziała w specjalnie wydzielonym sektorze grupa wiekowych weteranów Cracovii. Po drugim golu jeden z nich zamachał laseczką i krzyknął w stronę kolegi: – Silna ta Avia, panie!

Radość moja i brata z prowadzenia była aż nadto ostentacyjna, bo już w pierwszej połowie na koronie stadionu nad naszymi głowami pojawiła się grupka łysych kibiców w kurtkach flekach założonych pomarańczową podszewką na zewnątrz. Na szczęście skończyło się tylko na kilku przekleństwach, które poleciały w naszym kierunku. Tymczasem mecz do końca przebiegał pod znakiem przewagi Cracovii, ale to Avia po swoich kontrach miała lepsze okazje na kolejne bramki. Bezradność gospodarzy najlepiej zilustrowała sytuacja, w której czerwoną kartkę otrzymał ich kapitan Edward Kowalik, który wychodzącego na czystą pozycję Jacka Ziarkowskiego złapał dosłownie w pół. Silny napastnik Avii ciągnął gracza “Pasów” za sobą przez dobre kilkanaście metrów w stronę bramki zanim upadł. Po meczu w autokarze koledzy z zespołu żartowali, że “Ziaro” z taką mocą w nogach mógłby samemu przetaczać gotowe helikoptery z hali produkcyjnej na lotnisko.

Powrót do Świdnika odbywał się oczywiście w świetnych nastrojach. Byliśmy w czołówce tabeli, a kiedy tydzień później po kolejnym udanym występie pokonaliśmy w derbach Hetmana 3:1, mogło się wydawać, że z utrzymaniem się w lidze nie będzie problemu. Niestety im bliżej końca rozgrywek, tym Avia słabiej się prezentowała. Wystarczy popatrzeć na tabelę końcową sezonu 1997/98, aby przekonać się jak wiele warte było zwycięstwo przy Kałuży wywalczone w wyżej opisanych okolicznościach. Avia utrzymała się w lidze z przewagą 3 punktów nad najwyżej uplasowanym spadkowiczem. Tym spadkowiczem była… Cracovia.

Pozdrowienia z Zabrza

Wpadła mi w ręce fotografia z odręcznym dopiskiem: „Dla sympatyków piłki nożnej ze Świdnika. Marek Kostrzewa”. Pan Marek rozegrał w żółto-niebieskich barwach ponad cztery sezony poczynając od wiosny 1979 do końca rozgrywek 1982/83. W drugiej lidze wystąpił dla Avii 88 razy zdobywając 10 goli. W trzecioligowym sezonie 1980/81 zakończonym awansem był najlepszym strzelcem zespołu z 11 bramkami na koncie. Wcześniej grał w Budowlanych Lublin i Lubliniance. Działacze Górnika wypatrzyli go zdaje się w meczu 1/16 Pucharu Polski we wrześniu 1982 roku. Avia przegrała wtedy z zabrzanami na własnym boisku 0:2, ale Kostrzewa był jednym z najlepszych aktorów spotkania. Po kilku miesiącach gry w Górniku… z Knurowa znalazł się w składzie przyszłych mistrzów Polski. Odchodząc z Avii był w pełni ukształtowanym zawodnikiem (26 lat) i na Górnym Śląsku szybko się na nim poznali. Prędko wywalczył sobie miejsce w ekipie, która nie miała sobie równych w kraju zdobywając cztery tytuły z rzędu. W każdym z mistrzowskich sezonów Górnika był podstawowym zawodnikiem. Mówiło się, że ma szanse pojechać z reprezentacją na Mistrzostwa Świata do Meksyku w 1986 roku. Ostatecznie selekcjoner Antoni Piechniczek nie powołał go na Mundial, a jedyną szansę na grę w koszulce z białym orzełkiem otrzymał rok później w meczu z Holandią (0:2). Nie było piłkarza, który po odejściu z Avii osiągnął więcej niż Marek Kostrzewa. Powyższa fotografia świadczy, że nie zapomniał on o klubie, z którego wypłynął na szerokie wody i o kibicach, którzy oklaskiwali go przez ponad cztery lata. Bohater tej notki na zdjęciu klęczy jako drugi od prawej pomiędzy Waldemarem Matysikiem i Andrzejem Iwanem. Na fotografii ponadto stoją od lewej: bramkarz Eugeniusz Cebrat, Józef Dankowski, Jan Urban, Ryszard Komornicki, Adam Ossowski, Marek Majka oraz klęczą Bogdan Gunia i Andrzej Zgutczyński (proszę o sprostowanie jeśli pomyliłem któregoś z zawodników). Na moje oko zdjęcie zostało wykonane na stadionie Motoru Lublin na początku sezonu 1985/86 czyli już po tym jak Górnik wygrał pierwszy z serii czterech tytułów w latach 80-tych. Była to bardzo silna ekipa, która niestety nie miała szczęścia w prawdziwym Pucharze Mistrzów. Prawdziwym, bo z udziałem tylko mistrzów swoich krajów. Górnicy kończyli te rozgrywki kolejno po starciach z Bayernem, Anderlechtem, Glasgow Rangers i Realem Madryt.

Poniżej link do skrótu z meczu 1/8 finału Pucharu Mistrzów w sezonie 1987/88 Górnik – Glasgow Rangers z udziałem Marka Kostrzewy:

Prezes, tylko nie przeklinaj!

Kibice Avii oraz Broni Radom na drugoligowych derbach z Górnikiem w Łęcznej w 1997 roku.

Minęło już grubo ponad trzydzieści lat od chwili, gdy na stadionie w Świdniku pojawiła się pierwsza zorganizowana grupa kibiców, zwanych kiedyś neutralnie szalikowcami. Skąd się wzięła? Kto jej przewodził? No i jak się zaczęła święta wojna z Motorem? Jeśli chcecie się dowiedzieć, zapraszam do lektury zamieszczonego poniżej monologu ”Prezesa”, dawnego szefa fanklubu Avii.
Poniższy tekst powstał w maju 1998 roku. Usiedliśmy z „Prezesem” na ławce obok kina Lot, włączyłem dyktafon, a mój rozmówca zaczął wspominać. Niestety od tamtej pory nigdy nie było okazji, aby te wspomnienia opublikować. Postanowiłem to w końcu zrobić na własnej stronie poświęconej Avii. Uważam, że historia kibiców to także część historii klubu. Część na pewno czasami kontrowersyjna. Ten kto doczyta ten tekst do końca przekona się jednak, że bycie prawdziwym kibicem nie oznacza ciągłego kroczenia drogą burd i zadym.
Opowieść „Prezesa” zamieszczam w całości, dokładnie taką, jak ją spisałem z taśmy magnetofonowej piętnaście lat temu…

W połowie lat 70-tych byłem knotem, ale pamiętam, że już wtedy istniał w Świdniku klub kibica, skoncentrowany głównie na siatkówce. Avia grała w I lidze i całkiem dobrze sobie radziła. Chodziłem na prawie każdy mecz. Po spadku siatkarzy do II ligi zorganizowane kibicowanie ustało. Odrodziło się dopiero po następnym awansie, już z moim udziałem. Było nas około 50 osób, a ja w tym chyba najmłodszy. Pamiętam, że kręcił się z nami Krzysiek Korczyk, późniejszy piłkarz. Ktoś uszył flagę, pojawiły się ręcznie tkane szaliki. Dostawaliśmy tańsze bilety od klubu. Przetrwało to jakiś rok. Poszło o bezpłatne wchodzenie na stadion i halę, przy okazji zespół znowu spadł do II ligi i wszystko się rozleciało.

Oczywiście nadal chodziłem na mecze, siadywałem w stałym miejscu wśród starszych chłopaków. W 1982 roku postanowiliśmy odnowić klub kibica, sformalizować układy z kierownictwem Avii. Jakoś nikt nie kwapił się pójść na rozmowę do prezesa, którym był wtedy pan Jerzy Miciul i w końcu grupa wytypowała mnie, mimo że byłem przeciętnie o kilka lat młodszy od innych. Prezes zgodził się pomóc, dał nam regulamin, imienne legitymacje. Tak zaczęło się coś naprawdę wspaniałego, prawdziwe kibicowanie, wyjazdy na mecze.

Od początku wszystkie kontakty z klubem – załatwianie autobusu, darmowych wejściówek – były moim zadaniem. Chłopcy mi ufali i jakoś tak wyszło, bez żadnych sprzeciwów, że zostałem „Prezesem”.

Pierwszy nasz wyjazdowy mecz, zorganizowany przez klub kibica to było spotkanie z warszawską Polonią.* Jednocześnie nawiązaliśmy pierwsze kontakty z kibicami innego klubu, powstała długoletnia zgoda. Dlaczego z akurat z Polonią? Nie lubiliśmy Legii, bo wykupiła ze Świdnika najlepszych siatkarzy, na czele z Tomaszem Wójtowiczem. No i Legia trzymała w tamtym czasie z Motorem. Na lini Lublin – Świdnik do tego momentu był spokój, zresztą ruch młodocianych fanatyków dopiero się rodził. Konflikt powstał, traf chciał, właśnie na stadionie Polonii przy Konwiktorskiej podczas meczu Polonia – Motor, sezon później. Kibiców z Lublina pojawiło się około tysiąca, przyjechali specjalnym pociągiem, bo Motor zmierzał do pierwszej ligi. Przyszli Legioniści. No i kibice Polonii, która żegnała się z drugą ligą – pięćdziesięciu w otoczeniu milicji, a wśród nich nas trzech ze Świdnika: Zielik, Artur i ja. Sytuacja nieciekawa i bardzo napięta. Wyciągnęliśmy flagę z napisem „FKS Avia”. Kiedy zobaczyli ją kibice Motoru, zaczęła się wzajemna nienawiść. Trwa ona do dziś.

Jakiś czas później ** nasi trafili w Pucharze Polski na Motor. Szykowaliśmy się specjalnie na ten mecz, kiedy okazało się, że zostanie on przeniesiony do Lublina. Zaogniło to tylko konflikt pomiędzy kibicami. Po prostu musiało dojść do zadymy, to wisiało w powietrzu. No i rzeczywiście, był „straszny dym”, straciłem wtedy mój pierwszy i jedyny szalik, jednocześnie znalazłem się w szpitalu z raną ciętą od noża. Skasowali nas dokładnie, lecz grali wtedy w I lidze i mogli uczyć się od „najlepszych”, podczas, gdy my wychodziliśmy dopiero na orbitę. Tak zaczęła się ta lubelsko – świdnicka święta wojna.

Ponieważ Motor grał wtedy w pierwszej lidze, a my krążyliśmy pomiędzy drugą i trzecią, nie dochodziło do spotkań pomiędzy naszymi klubami. Radziliśmy sobie w inny sposób. Łączyliśmy swoje siły z zaprzyjaźnionymi klubami z pierwszej ligi, takimi jak ŁKS albo GKS Katowice i wspólnie organizowaliśmy doping na Alei Zygmuntowskiej. Motorowcy robili oczywiście podobnie i co jakiś czas nawiedzali nasz stadion. Po jednej z wielu zadym na stacji kolejowej w Świdniku zostaliśmy oficjalnie potępieni jako klub kibica, odcięto się od nas, zlikwidowano darmowe wejściówki oraz pomoc przy organizowaniu wyjazdów.

Nie wiem, czy pamiętasz to miejsce, gdzie kiedyś był pierwszy świdnicki przystanek autobusowy? Ulica Turystyczna, obok boiska Świdniczanki i pawilonu zwanego przez miejscowych „Sekwaną”. Myśmy zaczęli tę akcję. Tam zawsze stała kolejka oczekujących na kurs. Podchodziliśmy we dwóch, trzech i zbieraliśmy legitymacje; jeśli trafiło na kogoś z Lublina, to nie było ważne – kibic, nie kibic – dostawał strzał. Za pochodzenie. Zaczęło się u nas, ale szybko przechwycili to chłopaki ze Lublina i od tamtej pory zaczęły się polowania na przystankach. Następnym krokiem były nasze wyprawy do Lublina po szaliki. Wysiadaliśmy koło kościoła „Ave” i szliśmy Wolską, wtedy Armii Czerwonej. Najczęściej na przystanku łapaliśmy jakiegoś „Reksa”, zabieraliśmy mu szalik i umykaliśmy na dworzec, do pociągu. Czasem zapędzaliśmy się aż pod kawiarnię „Olimpijkę”, która mieściła się w hali. Czekało się aż któryś wyjdzie i kasowało frajerowi szalik. Łupy bywały pokaźne.

Pamiętam nasz pierwszy wyjazd do Kielc na Koronę. Miejscowi chcieli nas kasować, bo utożsamiali Świdnik z Lublinem, a nas z Motorem. Spotkaliśmy się na stacji. Miałem wtedy na nodze szaliki Legii i Motoru, przywiązane nad kolanem. Tamci szybko zorientowali się w sytuacji. Bardzo spodobały im się moje trofea, za co dostałem czapkę kieleckiego milicjanta. Zaprosili nas do najlepszego lokalu w mieście , który nazywał się „Biruta”, co druga piosenka zapowiadana była: dla kibiców Avii od kibiców Korony. Kiedy chciałem zapłacić przy wyjściu, mało się na mnie nie obrazili.

Pod koniec lat 80-tych związałem się z katolicką grupą młodzieżową „Metanoja”, która działała przy świdnickiej parafii. Zmieniło się moje spojrzenie na kibicowskie sprawy. Zaczęło razić mnie chamstwo i wulgarność rodząca się na trybunach stadionów. Wciąż jednak kierowałem chłopakami, starając się tonować naturalne w takim towarzystwie wybryki, konflikty. Czasami, zapodając pieśń, słyszałem jak ktoś żartobliwie zza moich pleców wypalał: „Prezes, tylko nie przeklinaj!”

Powyżej kibice Avii na derbach z Motorem w Lublinie (rok 1995 ?). Zdjęcie pochodzi z Kuriera Lubelskiego.


Kibice w Świdniku do dzisiaj pewnie pamiętają jedyne zwycięstwo Avii z Motorem odniesione na lubelskim stadionie.*** Motor spadł po dłuższym pobycie z I ligi, Avia dobrze radziła sobie w II lidze. Mieszkałem już wtedy w Lublinie i oddaliłem się od naszej „nabojki”, nie jeździłem na mecze wyjazdowe. Chłopcy poprosili mnie o zorganizowanie wyjazdu i dopingu w Lublinie. W gazetach pisali, że było nas ośmiuset. Ja liczę, że około pięć, sześć setek, ale i tak był to największy w historii wyjazd kibiców Avii Świdnik. Dwa sektory za bramką były przez nas zajęte. Przed meczem postawiłem chłopakom warunek, że skoro prosili mnie o pomoc, to na trybunach rządzę tylko ja. Zgodzili się. Nie padło żadne przekleństwo, był to także najkulturalniejszy wyjazd świdnickich kibiców. Do tego Avia wygrała prestiżowy pojedynek 3-0 za co zarobiła jeszcze dodatkowy punkt.

Ostatecznie wycofałem się z pierwszej linii, rozpocząłem studia. Potem wyjechałem za granicę. W Holandii chodziłem na mecze Feyenoordu i z podziwem obserwowałem widowiska z udziałem piłkarzy i kibiców przeciwnych drużyn. To było niesamowite! Kolorowy tłum na pięknym, funkcjonalnym stadionie. Oczywiście, że wykrzykiwali na siebie tak samo, jak nasi kibice w Polsce, ale nie było widać wściekłego zacietrzewienia i brutalności.

Po powrocie do Polski zetknąłem się z nowym pokoleniem fanów, których nazywano już pseudo-kibicami. Wybrali mnie nawet na powrót prezesem, pojechaliśmy na jakiś mecz, ale to już nie było to. Nie czułem się dobrze w ich towarzystwie. Zacząłem siadać po drugiej stronie stadionu.

Ostatnio dogadałem się jednak z chłopakami ze starej paczki w sprawie wyjazdu na któryś z meczów najbliższej rundy. Wsiądziemy do pociągu, my trzydziestolatki i starsi, i pojedziemy obwiązani szalami dopingować naszą ukochaną drużynę. Teraz to już dobrze wiemy na czym polega miłość do piłki, do tego, co zajęło nam około dziesięć lat życia, czym żyło się tygodniami w oczekiwaniu na kolejny mecz. To mi chyba nigdy nie przejdzie, bo mówiąc nieskromnie, jestem największym kibicem Avii Świdnik.

14 maja 1998

* Chodzi o mecz Polonia – Avia (1:2) w dniu 1 maja 1983 roku.
**  Było to 6 września 1983. W Pucharze Polski Motor wygrał z Avią 3:2.
*** Chodzi o jedyne zwycięstwo Avii z Motorem w Lublinie w rozgrywkach II ligi. Było to 4 października 1987 roku.