Adam Adamus wspomina historyczne derby z Motorem

W kolejnym piątym już odcinku swoich piłkarskich wspomnień Adam Adamus opowiada o okolicznościach w jakich Avia znalazła się w drugiej lidze, a także o rywalizacji z zespołami z sąsiedniego Lublina. To właśnie w wyjazdowym meczu z Motorem Pan Adam zdobył historyczną pierwszą bramkę dla żółto-niebieskich na zapleczu ekstraklasy.

W końcówce sezonu 1972/73 nie mieliśmy już szans na wygranie trzeciej ligi, ale działacze klubowi mobilizowali nas cały czas, do ostatniego meczu, abyśmy walczyli o jak najlepszą pozycję. Pojawiały się bowiem przecieki, że po sezonie nastąpi powiększenie drugiej ligi. Jak się okazało, ta mobilizacja się opłaciła. Powiększenie rozgrywek drugoligowych miało na celu, jeśli mnie pamięć nie myli, wymazanie białych plam na mapie Polski futbolowej, szczególnie w większych aglomeracjach. Dla przykładu do II ligi awansowała Gwardia Koszalin, która zajęła dalsze miejsce w swojej lidze niż my. W prawdzie Świdnik nie był wielkim miastem, ale zajęcie trzeciego miejsca gwarantowało nam bezpośredni awans.
Powyższe zdjęcie sądząc po pełnych trybunach pochodzi z meczu derbowego z Motorem lub Lublinianką. Piłkarze Avii atakują bramkę rywali. Jak widać na derbach kibice tłoczyli się nawet na łukach za bramkami.

Nie mam żadnej pamiątki po tym awansie. Nie przypominam sobie, żeby po ostatnim meczu w III lidze z Włókniarzem Białystok w Świdniku była jakaś feta, czy uroczystość. Reorganizacja nie była jeszcze oficjalnie przyklepana i zawodnicy rozjechali się do domów w przerwie letniej. Dowiedzieliśmy się o tym z gazet. Po powrocie też nie pamiętam by było jakieś świętowanie. Pewnie było spotkanie z dyrekcją zakładu patronackiego. Prawdopodobnie nie obyło się bez jakiejś premii pieniężnej i tyle. Nie pamiętam jednak szczegółów. Może koledzy będą mieli lepszą pamięć. Ja zresztą prawdopodobnie w tym czasie byłem w Widzewie i stąd ta moja niewiedza. Do Avii powróciłem przecież tuż przed startem nowych rozgrywek.

Spotkania derbowe z Motorem i Lublinianką zawsze wzbudzały sporo emocji. Nie było jednak jakiegoś zacietrzewienia, a kibice nie zachowywali się fanatycznie. Nie było żadnej nienawiści, jedynie zdrowa chęć pokazania, że jest się lepszym. Zdarzało się oczywiście, że przed tymi meczami mieliśmy obiecaną specjalną premię pieniężną, która miała nas dodatkowo zmobilizować. Taka specjalna mobilizacja jednak nie zawsze wychodziła wszystkim na dobre. Niektórzy zawodnicy po prostu się ”spalali” i nie byli sobą w tak ważnym meczu.

Pamiętam, jak raz będąc już w Bałtyku grałem wyjazdowy mecz w Lublinie z Motorem. Naszemu prezesowi zależało bardzo na zwycięstwie. To była końcówka rundy jesiennej. Mieliśmy dostać chyba poczwórną premię. Niestety mecz przegraliśmy, a na dodatek graliśmy jakby nam nogi powiązało. Ja na dodatek doznałem poważnej kontuzji zerwania więzadła barkowo-obojczykowego w starciu ze stoperem Motoru Ryszardem Szychem, wcześniej zawodnikiem Lublinianki. Operacja barku się udała, gdyż grałem już w pierwszym meczu rundy wiosennej. Niestety przez cały rok miałem bark wewnętrznie zadrutowany. Koledzy z drużyny sądząc, że miałem pewne koligacje z regionem lubelskim, zaraz po tym meczu podejrzewali, że udawałem kontuzję. Jakże się mylili.

Sądzę, że na początku lat 70-tych Motor był tą drużyną która miała duże aspiracje i w hierarchii ważności przebijał Lubliniankę. Lublinianka, jak mi się wydaje, była wtedy u schyłku swoich dobrych czasów.

Doskonale pamiętam mecz z Motorem rozegrany w drugiej kolejce rundy jesiennej 1973. Po przegranej w pierwszym meczu na własnym boisku ze Stoczniowcem Gdańsk, byliśmy skazywani na kolejne niepowodzenie. Była piękna pogoda, a na trybunach komplet publiczności. Wiadomo, derby na wysokim już szczeblu. Był to mój jeden z najlepszych meczów w Avii. Dosłownie wszystko mi wychodziło. Widocznie miałem za krótkie spodenki (śmiech). Wózkowałem jak chciałem przeciwników. Pamiętam, że wygrałem większość główek z kryjącym mnie stoperem Motoru. Chyba to był Jack Rudak, a on przecież świetnie grał głową. Po latach jak się spotkaliśmy to jeszcze pamiętał ten mecz i przyznał, że miał zemną spore kłopoty. Mój brat Irek, który po przerwie oglądał ten mecz z trybun, po meczu serdecznie mnie wyściskał twierdząc, że rozegrałem wielki mecz i byłem najlepszy na boisku. Irek, w zasadzie i słusznie, był przeważnie krytyczny, ale tym razem było inaczej. Nie łatwo mi się po latach chwalić. Najlepiej opisał moją grę w tamtym meczu redaktor Głosu Świdnika, Mieczysław Kruk.

Powyżej artykuł redaktora Mieczysława Kruka z Głosu Świdnika opisujący pierwsze II-ligowe derby z Motorem. Na zdjęciu bracia Adam i Ireneusz Adamusowie. Sprostowania wymaga jedynie data meczu, który odbył się nie 11 (wtedy graliśmy ze Stoczniowcem) ale 19 sierpnia 1973 roku.

Do przerwy przegrywaliśmy 0:1 po wątpliwym karnym. Wężyk zarzekał się, że nawet nie dotknął przeciwnika. Bramkę dla Motoru zdobył Jerzy Krawczyk, jeden z najlepszych wówczas napastników w lidze. Z tego co pamiętam spotkała go wielka tragedia. Prowadził samochód i wydarzył się wypadek w którym zginęła jego żona i dziecko. Swoją bramkę również pamiętam doskonale. Po składnej akcji prawym skrzydłem otrzymałem dokładne dośrodkowanie i wślizgiem uderzając chyba podeszwą z ok. 5 metrów. Piłka wpadła ku naszej radości do siatki. Podobną bramkę strzelił w tym roku Robert Lewandowski w meczu z Realem Madryt, z tym że dośrodkowanie było z drugiej strony. Piękna to ta bramka nie była, ale za to jak bardzo ważna dla całego zespołu. To właśnie wtedy, po tym meczu świętowaliśmy razem z piłkarzami Motoru i tam usłyszałem min. anegdotkę o picu wina razem z trenerem w saunie.

Po tej rundzie, na przełomie roku, jak zwykle był przeprowadzony plebiscyt na najlepszego sportowca Lubelszczyzny. Znalazłem się na liście kandydatów. Zająłem czternaste miejsce, Krawczyk był dziesiąty, a wygrał lekkoatleta Andrzej Sontag z AZS Lublin. Znany wszystkim w Świdniku Tomasz Wojtowicz był chyba drugi. Myślę, że zajęcie czternastego miejsca wśród plejady znakomitych sportowców, jak choćby Wójtowicz, czy Ryszard Petek, było dla mnie wielkim wyróżnieniem. Jestem przekonany, że właśnie mecz z Motorem, moja gra i strzelona bramka zapadła w pamięci przyszłym głosującym. Szczerze mówiąc, to ja sam wraz z kolegami z drużyny wysłałem trochę kuponów, ale nie sądzę żeby to miało jakieś znaczenie dla ostatecznej kolejności plebiscytu.

CDN

Adam Adamus wspomina: – Miałem rozrywkowy charakter

Na zdjęciu ekipa piłkarzy i bokserów Avii podczas wyjazdu do Krynicy w grudniu 1972 roku. Trzeci od lewej Wiesław Grudziński, a dalej Adam Adamus i Jerzy Wiater (pięściarz Avii).

Prezentuję dziś czwartą, kto wie czy nie najciekawszą część wspomnień Adama Adamusa. Tym razem zapytałem pana Adama o to, jak wyglądało pozasportowe życie piłkarzy Avii.

Oj działo się, działo! Byłem młody, byłem kawalerem, była kasa, trudno więc było żyć jak mnich czekając na kolejny mecz, czy też trening. Pokus było zawsze wiele. Po meczu przeważnie chodziliśmy do tzw. „baraczku” tuż przy stadionie na potańcówki, czy też na dansing, dziś pewnie powiedziałoby się, że na dyskotekę. Cała świdnicka młodzież tam chodziła. Jasiu Sputo, mimo że był w Świdniku z żoną, na co dzień też z nami chętnie chodził i jak pamiętam obojętnie czy po wygranym, czy też przegranym meczu mówił: „Idziemy spalić baraczek”.


Piwka nie odmawiałem

Były też imprezy w pobliskim domu kultury, który znajdował się też blisko torów kolejowych, ale od strony miasta w porównaniu z ”baraczkiem”, lecz chodziliśmy tam stosunkowo rzadko. Ja, jak mi się wydawało, miałem charakter rozrywkowy, lubiłem tańczyć, śpiewać, piwka też nie odmawiałem, ale najwyżej przez dwa dni po meczu. Nie wstydzę się tego pisać, gdyż nie zostałem żadnym pijakiem, a dziś w swoim środowisku jestem szanowanym trenerem, czy też nauczycielem.

My, tak zwani ludzie trenera Gracza, mieszkaliśmy w hotelu przy basenie. Trener Gracz też tam mieszkał. Pamiętam jak pewnego ranka (11 lutego 1972 roku – przyp. Mach) właśnie pan Mieczysław biegał po pokojach krzycząc, że mamy złoty medal, mamy złoty medal! Chodziło o pamiętny skok Wojciecha Fortuny na zimowych igrzyskach w Sapporo. Trener wysłuchał tą wiadomość we wczesno-porannych wiadomości radiowych i z radości ze wszystkimi chciał się nią podzielić. W tym hotelu miałem okazję spotkać się i porozmawiać ze słynnym trenerem Papą Sammem. Pewnie sekcja bokserska zaprosiła go z jakiejś okazji, albo akurat reprezentacja pięściarzy przyjechała do Świdnika na zgrupowanie. Pytałem go z wypiekami na twarzy o Leszka Drogosza, jako że był on wychowankiem mojego macierzystego klubu, Błękitnych Kielce. Drogosz był dla mnie absolutnym idolem, czarodziejem ringu. Na żywo oglądałem jego kilkanaście walk. Na pytanie o Drogosza, ku mojemu rozczarowaniu, trener Stamm stwierdził na swoistym luzie, że to był bokser, który nie miał mocnego uderzenia. Rzeczywiście Drogosz nigdy nie wygrał przed czasem. Poznałem tam też Ryszarda Petka, mistrza Europy, czy kolejną sławę bokserską, trenera Józefa Krużę, który trenował drużynę Avii.

Tu także wyjazd do Krynicy. Adam Adamus z prawej. Po lewej Andrzej Oryszko, w środku pięściarz wagi ciężkiej Jerzy Wiater.


Restauracje i kawiarnie

W hotelu robiliśmy sobie śniadania i kolacje, a na obiady chodziliśmy do restauracji, której nazwy już nie pamiętam (Świdniczanka – przyp. Mach). Była też druga restauracja na przeciwko wspomnianego wcześniej Domu Kultury (chodzi zapewne o Lotniczą – przyp. Mach). Tam też można było spotkać naszych piłkarzy na piwku, najczęściej Henia Szymkiewicza i Bogdana Bukowskiego. Obiady jak Bóg dał. Dzisiaj ma się często zastrzeżenia o jakość potraw w restauracjach, a co dopiero w tamtych czasach. Pamiętam tają sytuację z jednego z pierwszych treningów z trenerem Serafinem na hali przy basenie. Treningi odbywały się wcześnie rano. Strasznie wtedy było czuć czosnkiem, do tego stopnia, że nie mogłem wspólnie trenować. Oczywiście, ku mojej irytacji, chyba właśnie Heniek Szymkiewicz miał najwięcej radochy. Wiadomo o co chodziło z tym czosnkiem.

Często chodziliśmy do kawiarni blisko dużego placu na rogu przy głównej ulicy (nazywała się Ja i ty – przyp. Mach). Znaliśmy dobrze właścicieli i kawiarnia dla „specjalnych” gości, takich jak my piłkarze, była otwarta czasami do późnych godzin nocnych. No, ale ciekawi pana, jak tam było z dziewczynami? Oj było, było! Największym powodzeniem u płci przeciwnej cieszył się Janusz Żmijewski, zawsze elegancki, z dużymi manierami, przystojny, podobał się dziewczynom. W porównaniu do reszty z nas przyjezdnych, tak zwanych “Krakusów”, Janusz był w Świdniku o wiele krócej, ale w tym czasie, który spędziliśmy razem w Avii, poznał zapewne więcej dziewczyn niż my razem wzięci od chwili przyjazdu. Z Januszem mieliśmy też kilka wypadów do Lublina. Chyba po pamiętnym meczu z Motorem mieliśmy wspólną imprezę z zawodnikami lubelskiej drużyny. Dowiedziałem się, że odprawę pomeczową chłopaki z Motoru mieli w saunie z trenerem przy winku i to nie tylko symbolicznym. Motor prowadził wówczas trener Andrzej Gajewski, który znany był z tego, że raczej nie stroni od alkoholu.


Zorba w Piekiełku

Opowiem panu także o naszym wyjeździe do Krynicy w grudniu 1972 roku, do sanatorium, dla podreperowania zdrowia „biednych” piłkarzy po i przed ciężkim sezonem. Jak widać na zdjęciach byli z nami również bokserzy. Sama organizacja wyjazdu do sanatorium, świadczyła o tym, że faktycznie klub dbał o zawodników i co ciekawe nie tylko o piłkarzy. W tamtych czasach taki wyjazd za państwowe pieniądze nie był wielkim problemem. Oczywiście pewne układy powodowały, że odbywało się to wszystko kosztem naprawdę potrzebujących. My „świadomi” sportowcy traktowaliśmy ten wyjazd na wskroś rozrywkowo. Ja dla przykładu na jakiś masaż wodny, czy też okłady z borowiny poszedłem może ze trzy razy w okresie chyba dwóch tygodni. Do pijalni chodziło się owszem, ale bardziej w celach towarzyskich niż zdrowotnych. Kto by tam pił takie śmierdzące specjały! Pamiętam, jak już znudziły się nam początkowe ranne zabiegi, jeden z bokserów zaproponował, że codziennie rano wyznaczony dyżurny będzie oficjalnie chodził po pól litra mleka, a w praktyce chodziło o wódkę. Tak że od rana chodziło się na rauszu.

Na śniadania chodziliśmy dość rzadko. Na obiad obowiązkowo, choć nie zawsze, a kolację zgodnie z zasadą „oddawaliśmy wrogowi”. A co! W końcu mieliśmy świadomość właściwej diety! Nasze życie towarzyskie zaczynało się od ”fajfów”, czyli o godzinie 17. To było preludium przed właściwym dansingiem. Jak widać na zdjęciach profanowałem ”Zorbę”, a profanacja polegała na tym, że tańczyłem solo. O tym wówczas nie wiedziałem. To zdjęcie, na którym tańczę ”Zorbę” było zrobione w tzw. Piekiełku w pensjonacie Patria, który kiedyś należał do Jana Kiepury. Na jednym ze zdjęć dostaję wraz z partnerką nagrodę dla zwycięzców konkursu tańca towarzyskiego. Partnerka była bardzo fajna, „chodziła w mojej wadze”, ale niestety starsza ode mnie parę dobrych lat.


”Cześć Lajkonik!”

Ale moja ”Zorba” to małe piwo. Największym przebojem był tzw. ”lajkonik”. Codziennie zmieniało się lokale i niemal w każdym z nich był mój solowy występ. Wspomniany lajkonik polegał na tym, że marynarkę wkładało się między nogami, rękawy imitowały koński łeb i z drugiej strony ogon. Na scenę, czy parkiet wchodziło się przy akompaniamencie hejnału z wieży mariackiej, a później tańczyło w rytm swoistej melodii. Proszę mi wierzyć, że niemal cała Krynica mnie znała, a na ulicy pozdrawiano mnie mówiąc ”Cześć Lajkonik!”

Po tych dwóch tygodniach „intensywnego” leczenia wracało się do domu (ja do Kielc do rodziców na Swięta Bożego Narodzenia) jak opętany z wytartymi dziurami w butach (tak było!) i nie dziwiłem się, że kuracjusz wówczas dostawał jeszcze tygodniowe L4 na tzw. reaklimatyzację. Wiem o tym, gdyż mój ojciec jeździł do sanatorium co roku i tak właśnie było. O ewentualnych romansach tam w Krynicy nie będę się rozwodził, gdyż ktoś niepowołany mógłby to przeczytać i kto wie, czy po latach nie doszłoby do jakiegoś rozwodu albo czegoś gorszego. Dodam tylko, że rok później zaliczyliśmy także wyjazd do Muszyny i wtedy byli tam z nami między innymi piłkarze Stali Mielec na czele już znanym wówczas szeroko Grzegorzem Lato.

Wspomnianego wcześniej ”lajkonika” podpatrzyłem kiedyś u słynnego wówczas stopera Wisły Kraków Władysława Kawuli. Zresztą tenże Kawula przebywał na okresie próbnym w Avii. Było to u schyłku jego kariery. Niestety nic z jego grania w Świdniku nie wyszło. Kawula tańczył w jakimś lokalu przy Głównym Rynku w Krakowie na bankiecie kończącym coroczny charytatywny mecz pomiędzy Kopciuszkiem i Fafikiem. To nazwy znanych w Krakowie kawiarń i w zależności kto z piłkarzy chodził do której kawiarni, to reprezentował jej „barwy”. Tak że koledzy z Wisły, Cracovi, Wawelu, Clepardii czy Garbarni grali często przeciwko sobie, bo akurat jeden preferował Kopciuszka, a drugi Fafika. Było to w okresie, kiedy byłem w Gwardii Warszawa i przyjechałem właśnie do Krakowa odwiedzić brata w okresie przerwy letniej. Zaproponowano mi udział w tym meczu. Reprezentowałem drużynę Kopciuszka, bo wcześniej, kiedy byłem w wojsku w Wawelu Kraków, właśnie tam chodziłem. Strzeliłem jedną z bramek i wygraliśmy 3:2. Później Fafik, tak dla jaj złożył protest, że w Kopciuszku grał „nieuprawniony” warszawiak. A potem był wspomniany bankiet i tenże taniec ”lajkonik”.

Bułgarskie przygody

Wspomnę także o wyjeździe do Bułgarii na zgrupowanie w tamtejsze góry na początku 1972 roku (zdjęcie powyżej). Na miejscu były gorące termy. Kąpaliśmy się wspólnie. Niestety być może ktoś z drużyny ”przemycił” z Polski ”filipinki”, czyli wszy łonowe, które w tamtym czasie były dość powszechne. Bułgarzy także raczej nie byli czyścioszkami i może poczęstował nas nimi jeden z tych, którzy się z nami kąpali. Nie mogliśmy sobie poradzić. Strasznie swędziało. No i połowa zespołu trafiła do lekarza. Dopiero po dłuższej chwili i naszej wymownej gestykulacji lekarz zorientował się o co chodzi. Było też sporo śmiechu, kiedy dowiedzieliśmy się jaka jest bułgarska nazwa tego pasożyta. Najbardziej pamiętny był jednak powrót do Polski. Okropne śnieżyce spowodowały, że nasza podróż powrotna trwała trzy, czy może cztery dni. Staliśmy uwięzieni w pociągu w okolicach Bukaresztu. Dostaliśmy suchy prowiant na jedną dobę i byliśmy bardzo głodni. Romek Szpakowski był w moim przedziale, gdy jadłem ostatki kurczaka, którego dostał każdy z nas i z błagalnym wzrokiem mówił: ”Adaś, daj chociaż kawałek skórki z kurczaka”. Oczywiście podzieliłem się widząc, jak ten potężny mężczyzna cierpi. W pociągu zapytałem trenera Krygiera: ”Co pan kupił żonie w prezencie?” Trener zaskoczony pytaniem odpowiedział, że fistaszki i dodał: „Bo ja tak lubię je jeść przy telewizji”. Było to dla mnie śmieszne i pewnie dlatego to zapamiętałem. Wiadomo, że w tamtych czasach za granicą z pieniędzmi było różnie i tak naprawdę nie było się z czego śmiać.

CDN.