Adam Adamus opowiada o Januszu Żmijewskim

Poprosiłem pana Adama Adamusa o scharakteryzowanie w kilku słowach każdego z kolegów, z którymi występował w Avii. Pomyślałem, że jako wieloletni trener drużyn ligowych, nie będzie miał z tym problemu i nie zawiodłem się, bo w zasadzie o każdym z ówczesnych graczy naszego klubu opowiedział coś ciekawego. Na początek o Januszu Żmijewskim, którego widzimy na powyższym zdjęciu. Zdjęcie zostało wykonane przed drugoligowym meczem z Motorem Lublin wiosną 1974 roku. Widzimy na nim piłkarzy Avii wychodzących z budynku klubowego. Są to od prawej: Janusz Żmijewski, Adam Adamus, Ryszard Andrzejczak, Witold Synoradzki i ostatni ledwo widoczny w drzwiach Roman Nowosad. W tym momencie na trybunach kłębił się już tłum około siedmiu tysięcy widzów czekających na pierwszy gwizdek sędziego. Avia przegrała to spotkanie 0:2 po dwóch bramkach Jerzego Krawczyka, naszego późniejszego trenera w latach 90-tych. Ale oddajmy głos panu Adamowi:

Opowiedzieć o kolegach sprzed czterdziestu lat jest zadaniem dosyć trudnym i trochę niebezpiecznym, gdyż po latach mógłbym się komuś narazić nieopatrznym komentarzem. Pozwoli Pan, że moja charakterystyka nie będzie dotyczyć wyłącznie spraw boiskowych. Zacznę może od Janusza Żmijewskiego chociażby z szacunku dla jego dokonań piłkarskich. Właśnie w Avii miałem przyjemność i zaszczyt grać po raz pierwszy razem z piłkarzem takiego formatu, który m.in. wielokrotnie wystąpił w reprezentacji Polski.

Cóż to była za ciekawa osobowość! Facet o wysokiej kulturze osobistej, zawsze elegancki i szarmancki. Był doskonałym mówcą, z wielką swadą i bardzo obrazowo opowiadał anegdotki i wydarzenia z jego życia prywatnego i sportowego. Drużyna bardzo go lubiła, do tego stopnia, że „biliśmy” się o to by na meczach wyjazdowych mieszkać z nim razem w pokoju hotelowym, by móc słuchać jego opowieści.

Przystojny, szalenie podobał się kobietom. Miałem okazję być parę razy z nim na kilku imprezach i gdyby tylko chciał pewnie każda by mu uległa. Byliśmy razem z drużyną w sanatorium w Muszynie. Mieliśmy tam kilka ciekawych przygód o których nie będą pisał gdyż nie daj Bóg żony mogą to przeczytać. Jak znudziło się nam w Muszynie to jechaliśmy na imprezę do pobliskiej Krynicy. Wspaniałe czasy.

Janusz miał żyłkę hazardzisty, świetnie grał w pokera. Opowiadał również o swoich wypadach do warszawskich kasyn. Jego kłopoty z prawem związane z aferą na Okęciu przed meczem Legii z Feyenoordem w półfinale Pucharu Europy miały charakter klasycznej prowokacji (coś na ten temat wiemy i dziś choćby na podstawie historii z agentem Tomkiem). Ktoś otrzymał jakiś medal, czy też awans, a Janusz swoje przecierpiał. Był wtedy jeszcze młody (przed 30-ką) i pewnie jako półfinalista Pucharu Europy znalazłby dobry klub i podobnie jak Robert Gadocha, czy inni piłkarze, mógłby wyjechać za granicę i grać za wielkie pieniądze.

Największą zaletą piłkarską Janusza był charakterystyczny bardzo skuteczny drybling, którym stwarzał bardzo istotną przewagę liczebną dla swojej drużyny. Oczywiście też duża szybkość piłkarska, dobry zmysł do gry kombinacyjnej no i dokładne dośrodkowania. To jego największe zalety.

Zapamiętałem Janusza jeszcze z jego zachowań i przygotowań przedmeczowych. Dla mnie wielkim zaskoczeniem było jak facet mający mecz w godzinach popołudniowych, rano po śniadaniu przebrany w treningowe ciuchy idzie na dość intensywny około 30-minutowy rozruch. Dziś wiem, że to klasyczne szukanie tzw. super-kompensacji, która miała eksplodować w czasie meczu. Utrata energii po takim rozruch jest znikoma, a stosując odpowiednią dietę wręcz zyskuje się dodatkową energię. Dziś większość drużyn na wysokim szczeblu tak robi. Nie wiem, czy Janusz już o tym wiedział, ale zapytany dlaczego to robi, stwierdził, że po takim rozruchu czuje się lepiej w trakcie meczu. Tak czy inaczej świadczyło to o wielkiej kulturze sportowca, który był odpowiedzialny i zawsze starał się być jak najlepiej przygotowany. Reasumując, do reprezentacji nie trafiają przypadkowi ludzie. To tak samo jak z tytułem profesorskim w jakiejś dziedzinie, tu też z reguły nie ma przypadku. Magistrów z kolei mamy bez liku i bardzo często zupełnie przypadkowych.

Janusz, pewnie będziesz to czytał tam za wielką wodą, bo z tego co wiem jesteś obecnie w Kanadzie. Przede wszystkim serdeczne Cię pozdrawiam. Przepraszam jeżeli napisałem coś nie tak. Przy takiej okazji chciałem Cię jeszcze raz przeprosić za coś o czym wiemy i co osobiście mi wypomniałeś. Miałeś zupełnie rację, to był mój błąd!

Miało być kilka zdań o każdym z kolegów, ale Janusz był tak barwną postacią, że nie mogłem się powstrzymać od przekazania tych wszystkich informacji. Gorzej będzie z innymi kolegami.

CDN

Adam Adamus wspomina: – Legii się nie odmawia

W kolejnej części swoich piłkarskich wspomnień Adam Adamus opowiada w jakich okolicznościach przeszedł z Avii do pierwszoligowej Legii Warszawa. Na wstępie przypomnę, że stało się to po zakończeniu sezonu 1973/74, w którym mój rozmówca był najlepszym strzelcem świdnickiej drużyny (9 bramek). Na zdjęciu powyżej pan Adam jest w koszulce Cartusii Kartuzy, którą prowadził w latach 2008-2010.

Legia upomniała się o mnie chwilę po sparingu, który odbył się w lutym 1974 roku w Świdniku. Zremisowaliśmy wtedy 2:2, a ja strzeliłem bramkę Piotrowi Mowlikowi. Ten mecz, moja gra, a szczególnie okoliczności zdobycia mojej bramki były chyba decydujące o tym, że trener Legii Jaroslaw Vejvoda wskazał na moją osobę, jako godną transferu. Jeżeli chodzi o bramkę, to dostałem prostopadłe podanie i wyszedłem sam na sam z Mowlikiem. Najważniejsze było to, że prowadząc piłkę przed bezpośrednim pojedynkiem z Mowlikiem, na wielkim luzie rozglądając się dookoła, czy jestem sam nie atakowany, czekałem na jakiś ruch bramkarza, by później lekkim strzałem ulokować piłkę w bramce.

Zaraz po tym sparingu przyjechał kierownik pierwszego zespołu Legii i praktycznie w ciągu jednego dnia dogadaliśmy wszystkie sprawy. Z mojej strony nie było żadnego wahania, mimo że miałem dogadany transfer do pierwszoligowego wówczas ROW Rybnik. Wiadomo stolica, jeden z najlepszych klubów w Polsce. Jerzy Dudek kiedyś powiedział, że Realowi się nie odmawia, tak też było w moim przypadku w temacie Legii. Pewnie powinienem był powiedzieć: Jak mnie chcecie to mogę u was grać za darmo!

Sądzę, że zarówno trener jak i kierownictwo Legii zrobili wywiad z Januszem Żmijewskim, którego opinia o mnie utwierdziła ich o słuszności tego transferu. Najlepiej byłoby się spytać samego Janusza jak to było. W Legii nie pograłem za wiele skutkiem wspominanej wcześnie kontuzji. Mimo to niczego nie żałuję, poznałem wielki świat, wspaniałych zawodników jak m.in. największe sławy Deynę, Gadochę, czy Ćmikiewicza. Byłem uczestnikiem 3-tygodniowego tournee po Australii. Nie muszę chyba nikogo przekonywać jaka to była wspaniała przygoda. Był to luty 1975 roku, czasy głębokiej komuny. Wyjazd do NRD był problemem, a co dopiero antypody.

Z Legią byłem w tym samym roku także w Egipcie (kwiecień – zdjęcie powyżej, Adam Adamus z prawej – przyp. Mach) oraz na Słowacji (przerwa letnia). Zaraz po powrocie z obozu w Koszycach, zgłosił się po mnie Bałtyk. W tym przypadku główną rolę odegrał fakt, że w tym czasie w Legii odbywał służbę wojskową jeden z najlepszych w historii napastników Bałtyku, Zbigniew Nowacki, który polecił moją osobę, zresztą byłem już trochę znany w środowisku piłkarskim. Legii prowadzonej wtedy już przez Andrzeja Strejlaua pasowało że się ktoś po mnie zgłosił. Mieli mnie z głowy (mało grałem i nie do końca wyleczyłem rwę kulszową). Mało tego, jeszcze pewnie na mnie zarobili co nie co. Do Trójmiasta wraz z działaczami Bałtyku przyleciałem samolotem, pokazano mi moje nowe mieszkanie i do Warszawy wracałem samochodem transportowym, którym wróciliśmy do Gdyni z całym moim dobytkiem.

Przejście do Bałtyku było moim ostatnim transferem, jako że w czerwcu 1975 roku zawarłem związek małżeński i wszelkie dalsze wędrowanie po świecie piłkarskim było już nie wskazane. Zakotwiczyłem w Bałtyku praktycznie do dnia dzisiejszego.

Adam Adamus wspomina: – Trener uciekł w przerwie!

Zapraszam do lektury kolejnej części wspomnień Adama Adamusa. Tym razem będzie o szkoleniowcach, z którymi zetknął się w Avii mój rozmówca, o tym jak trenowali i grali żółto-niebiescy przed czterdziestoma laty, a także trochę generalnych przemyśleń na temat pracy trenerskiej. Do tego prezentuję fotografie z domowych zbiorów pana Adama, które chyba do tej pory nie były jeszcze publikowane.

Ciekawe pytanie. Sam jestem trenerem i nie wiem jak bym się zachował przy czyjeś ewentualnie mało merytorycznej krytyce. Mam swoje lata i chyba legitymację na wyrażenie swojej opinii na ich temat. Szanuję każdego trenera, gdyż wiem jaka to jest ciężka praca, ale również mająca swoje wspaniałe uroki. Praktycznie powinienem odmówić odpowiedzi i miałbym spokój. Minęło jednak 40 lat to co mi zależy!

Piłkarze Avii w drodze do szatni po meczu wyjazdowym III ligi z RKS Ursus (0:0) pod koniec sezonu 1971/72. W środku Adam Adamus, dalej nieco zasłonięty trener Edward Wojewódzki, a z lewej Andrzej Dyński.

 

Nieświadoma ”tlenówka”

Najmilej wspominam Edka Wojewódzkiego. Mówię Edka, ponieważ spotkałem go później na Wybrzeżu, gdzie pracował m.in. w Bałtyku i Lechii. Następnie zaprosiłem go do współpracy w drugoligowym Piaście Gliwice, tak że byliśmy w zażyłych stosunkach. Wcześniej jeszcze po zakończeniu pracy trenerskiej w Gliniku Gorlice w sezonie 1983/84 (mój powrót do Gdyni i podjęcie pracy w III-ligowej Arce, z którą awansowałem notabene do II ligi) Edek z mojej rekomendacji wziął po mnie Glinik. Ja z kolei wziąłem wcześniej Glinik po szwagrze trenera Andrzeja Strejlaua Janie Złomańczuku, który teraz od lat jest w Bełchatowie. W Gorlicach na początku mojej pracy zawodnicy zwracali się do mnie ”panie magistrze”. Na moje pytanie dlaczego nie mówią po prostu ”panie trenerze” stwierdzili że mój poprzednik był zadowolony z takiego zwracania się do niego.

Edek był bardzo dobrze wykształconym trenerem, magistrem w-f starej daty. Z tego, co wiem, to w indeksie studenckim miał same piątki. Zapamiętałem go m. in. z tego – i twierdzę że robił to świadomie – iż jego wspólne, wielogodzinne bieganie z drużyną w okresie przygotowawczym i również startowym było czymś na wzór dzisiejszej tak zwanej ”tlenówki,” która jest fundamentem kondycji. Za Edka mieliśmy najlepszą kondycję. Szkoda, że my piłkarze trenowaliśmy nieświadomie, uważaliśmy że to jednostajne bieganie po świdnickim lotnisku nic nie daje, a to był zasadniczy błąd. Wszystko co robimy może być efektywne tylko jeżeli będziemy to robić świadomie. Dzisiaj bieganie tlenowe jest kanonem niemal każdego treningu. Dawniej twierdziliśmy, że tylko trening interwałowy daje pożądane efekty.

Błędem trenerskim Edka były jego rozgrzewki w formie przeskoków przez dziesięć płotków lekkoatletycznych. ustawionych po przekątnej piaskownicy do soku w dal. Ja byłem bardzo dynamiczny i te przeskoki nie sprawiały mi kłopotu przy pokonaniu dziesięciu serii. Niektórzy koledzy mordowali się niemiłosiernie i trochę oszukiwali. Po latach Edek przyznał się do swojego błędu, który skutkował m.in. tym, że będąc w Legii miałem kłopoty z kręgosłupem, a konkretnie z rwą kulszową. Szkoda, gdyż ta kontuzja zachwiała moją karierą.

W moim debiucie w Legii ze Śląskiem we Wrocławiu (0:0) zmuszony byłem zejść z boiska w 75 min. Oczywiście w następną środę nie pojechałem na mecz pucharowy bodajże do Nantes. Trener Jaroslav Vojevoda stwierdził i słuszne, że na wycieczkę nikogo nie będzie brał. Później do końca rundy jesiennej biegałem dookoła boiska a inni normalnie trenowali. Na dodatek dr Soroczko leczył mnie na mięsień dwugłowy, a ja miałem problemy neurologiczne. Dopiero seria zastrzyków witaminy B12 dała pożądane efekty, a ja na dodatek przez okres pół roku chodziłem ze skórką kota zawiązaną w okolicach lędźwi. Szkoda, że nie oszukiwałem tak jak inni podczas tych skoków. Nauczony smutnym doświadczeniem w swojej pracy trenerskiej nigdy nie robiłem podobnych ćwiczeń szczególnie z młodzieżą. Na marginesie chcę powiedzieć, że dziś nie mam kłopotów z kręgosłupem, gdyż podobno dobrze wyleczona rwa kulszowa nigdy nie wraca.

Piłkarze Avii schodzą z boiska po wyjazdowym meczu z Ursusem w rundzie wiosennej sezonu 1971/72. Drugi od lewej Marian „Maksio” Meksuła, za nim Adam Adamus i Ryszard Andrzejczak. Pierwszy z prawej idzie Czesław Krygier, drugi trener Avii.


Książki to nie wszystko

Trener Jan Golan – przez wiele lat pracownik OZPN Lublin i mający powiązania z PZPN. Był chyba trenerem jednej z grup reprezentacji Polski. Był on pewnie po wielu kursach trenerskich i parę nowinek przeniósł na grunt trenerki klubowej. Zapamiętałem trening kształtujący szybkość biegową (nie piłkarską). Na moją obecną wiedzę robił to dobrze, ale nijak to się miało do konkretnych potrzeb piłkarzy, nie mówiąc o indywidualizacji. Dla przykładu trener Wojewódzki na obóz zimowy do Polańczyka zabrał sztangi, ale ze sztangami pracowali ci, którzy według niego mieli takie potrzeby. Z kolei ja, Janusz Sputo, mój brat czy inni którzy byli kreatorami gry trenowaliśmy technikę i poprawialiśmy skuteczność strzałową wraz z bramkarzami. Inni w tym czasie ćwiczyli ze sztangą lub biegali w terenie. Nie było w Polańczyku ani sali gimnastycznej ani boiska, a z tego co pamiętam wszyscy chwalili ten obóz, dzięki właśnie trenerowi Wojewódzkiemu.

Pamiętam z Polańczyka taki epizod. Mieszkałem w jednym pokoju z bramkarzem Kaziem Motylewskim. W każdym pokoju mieliśmy telewizję. W programie z gazety wyczytaliśmy, że wieczorem będzie program „Pod batutą”, czy coś w tym rodzaju. My oczywiście nieopatrzne myśleliśmy, że będą skoki na batucie. Mając na uwadze, że w tamtych czasach program TV był bardzo mizerny ucieszyliśmy się, że będziemy mieli małą atrakcję chyba w poniedziałkowy wieczór. Czekaliśmy niecierpliwie chyba do 23 i doczekaliśmy się oczywiście koncertu symfonicznego.

Pamiętam jak trener Golan kazał mi nie wybijać rzutów rożnych tylko iść pod bramkę i polować na ewentualną główkę. Ja ze swoimi warunkami (168 cm) miałem doskonały wyskok i jak to się dzisiaj mówi dobry ”timing”. Trener miał rację, gdyż z tych rzutów rożnych strzeliłem kilka bramek. Kto wie czy w swojej karierze więcej bramek strzeliłem właśnie z główki?!

Oceniając trenerów to myślę, że problem oceny należałoby szukać w darze Bożym czyli po prostu talencie trenerskim. Podobnie jest zapewne z aktorami teatralnymi lub u innych artystów. Praktycznie trenerzy robią to same rzecz, a efekty są różne. Sukces nie zawsze jest zasługą trenera, a porażka nie zawsze jest z jego winy. Myślę, że trener Golan nie miał, jak myślę, klasycznej charyzmy, a jak wszyscy wiedzą takowa w tym fachu jest bardzo potrzebna.

Jeżeli chodzi o św. pamięci Mieczysława Gracza to myślę, że jego uniwersytetem trenerskim była praktyka piłkarska a wiedza wyniesiona ze szkół i kursów trenerskich nie była zbyt istotna w jego pracy. Trenował naśladując swoich byłych trenerów i już. Pamiętam z tamtych lat wywiad z Kazimierzem Górskim w ”Trybunie Ludu” i właśnie pan Kazimierz powiedział coś takiego: „trener powinien być dobrym psychologiem, wychowawcą, nauczycielem, opiekunem, organizatorem itp. I skąd on ma to wszystko wiedzieć? Na pewno nie z książek”. Po prostu kwestia swoistej inteligencji, wspomnianego talentu czy też wyniesionej z domu kultury osobistej stanowi, czy jest się dobrym czy też złym w jakiejś dziedzinie nie koniecznie chodzi tylko o trenerkę. Porównując właśnie trenerów Gracza i Górskiego to ci panowie, prawie rówieśnicy, robili rzeczy podobne a kwestia talentu, czy też predyspozycji ich tak zdecydowanie różniła.


Trener abnegat

Wśród trenerów zdarzają się delikatnie mówić tzw. abnegaci. Niestety według mnie przytrafił się taki naszej Avii. Był to pan Henryk Serafin. Były zawodnik Legii, ocierający się chyba o reprezentację Polski. Strzelił podobno ze szpica ze środka boiska bramkę w ligowym meczu. Sam o tym mówił. Miał niezłą prezencję, niezły bajer i właśnie na tej bazie został szkoleniowcem chyba szanowanym, bo w końcu przez szereg lat był trenerem-koordynatorem w Pomorskim OZPN. Do Avii przyszedł pewnie z polecenia, swoistego kolesiostwa jakie w tamtych czasach panowało w środowisku piłkarskim. Czasami w niektórych zespołach trenerem mogłaby być moja teściowa czy też inna Adamiakowa i mogły być dobre wyniki. Niestety trener Serafin byłby chyba od tych pań słabszy.

Kilka epizodów z panem Henrykiem. Obóz w Jeleniej Górze w gwardyjskim ośrodku przygotowań olimpijskich. Full wypas i przede wszystkim wspaniałe jedzenie jak na tamte czasy. Do dyspozycji kilka sal gimnastycznych, boiska, piękne górskie tereny, a my codziennie gramy sparing, a były nawet trzy takie dni, że graliśmy po dwa sparingi. Na nasze stwierdzenia, że z tym obozem coś nie tak trener w odpowiedzi przypomniał nam, że przecież w teorii treningu istnieje tzw. metoda startowa i o co wam chodzi. Zdarzył się chyba jakiś rozruch między sparingami. Jednym z ćwiczeń był bieg jak pamiętam dobre 15 min tyłem! A co, nie można? Facetowi nawet ćwiczenia podczas treningu nie chciało się zmieniać.

Szczytem ignorancji, niekompetencji i obrzydliwego tupetu było zachowanie pana Henryka podczas meczu z Widzewem w Świdniku wiosną 1974 roku. Do przerwy przegrywamy 0:2. Schodzimy do szatni a trenera nie ma pięć, dziesięć, piętnaście minut… Co jest grane, myślimy? Okazało się, że trener poszedł na pobliski dworzec kolejowy i po prostu uciekł, zwyczajnie zdezerterował z klubu. Nigdy więcej nie widzieliśmy go w Świdniku. Tymczasem w drugą połowę bez trenera wygraliśmy 1:0, a ja strzeliłem według mnie jedną z najładniejszych bramek w mojej karierze. Centra z lewej strony na moją prawą nogę, w linię strzału wchodzi mi obrońca, ja prawą nogą w powietrzu przerzucam piłkę na lewą nogę i z woleja strzelam w sam okienko. Niestety przegraliśmy 1:2, a do końca sezonu drużynę prowadził Ewald Herman.

Oczywiście w późniejszym okresie spotkałem pana Serafina w końcu on był trenerem koordynatorem w gdańskim OZPN a ja zaczynałem karierę trenerską. Na jednym ze szkoleń, chyba w Spale, mieszkaliśmy razem w jednym pokoju. Pan Henryk nawet nie zająknął się na temat swojej ucieczki ze Świdnika. Natomiast w pewnym momencie oznajmił, że chyba za głęboka woda dla mnie trenowanie I-ligowego Bałtyku. Tym bardziej, że to była moja pierwsza trenerska praca. Chłop miał pewnie rację, ale z drugiej strony byliśmy z drużyną na półmetku na drugim miejscu za Widzewem. I jak to wszystko zrozumieć? On 50 lat przy piłce i chyba bez większych sukcesów, a taki młokos jak ja (32 lata) już miał się czym pochwalić.

Pan Heniek słynął jeszcze z ogromnego apetytu. Według mnie był to chyba kompleks głodu z którym się pewnie spotkał chociażby podczas wojny. Na obozie jeżeli ktoś przy jego stoliku zostawił coś na talerzu to on to zjadał. Broń Boże nie ironizuję. Podobnie było z moim tatą, ale zdecydowanie w mniejszym wymiarze. W Spale cierpliwie znosiłem obecność Pana Henryka. Boże, żeby się tylko nie zemścił kiedyś na tamtym świecie!

Ujęcie z domowego meczu z Lechią Gdańsk (0:1) jesienią 1973 roku. W tle widać reklamę WSK: „Motocyklem wygodniej do pracy”. Pan Adam wspomina: – To jest moment, w którym doznałem lekkiego urazu mięśnia dwugłowego i byłem zmuszony zejść z boiska, by nie pogorszyć kontuzji. Przez kolejny tydzień jeździłem do Lublina na zabiegi. Za tydzień grałem już z Lublinianką (0:1) cały mecz, ale tak na pół gwizdka. Podejrzewano mnie niesłusznie, że udawałem. Nie wiem z jakiego powodu miałbym udawać.

 

Kwestia taktyki

Generalnie zdecydowanie w tamtych czasach mało pracowało się nad taktyką i to prawie bez wyjątku jeżeli chodzi o ocenianych trenerów. Wyjątkiem był Wojewódzki, który miał jak pamiętam swoje sposoby rozegrania akcji ofensywnych. Rzadko te akcje przynosiły pożytek, ale facet coś chciał, a my przynajmniej wiedzieliśmy, co od nas trener wymaga, a nie tak, jak z innymi: slogany, slogany, slogany.

Dużo zależało o naszej, piłkarzy inwencji czy też indywidualnych predyspozycji. Generalnie graliśmy systemem 4-4-2 przechodząc w trakcie meczu w ustawienie 4-3-3. To, że określiłem iż mało pracowaliśmy nad taktyką ma swoją przyczynę. Takie były czasy, że trenerzy nie mieli dostępu do nowinek. Nie było praktyczne żadnych wydawnictw i często trenerzy robili coś z własnej inwencji lub raczej z zasłyszanych informacji. Dziś mamy nowe technologie, wspaniałą ofertę telewizyjną. Relacje ze spotkań z najwyższej półki są same w sobie najlepszym materiałem szkoleniowym. Sądzę, że pytanie o taktykę jest raczej podyktowane pewnym dzisiejszym mitem, jaką to rolę odgrywa właśnie taktyka.

Może jestem już starej daty trenerem ale sadzę, że obecnie demonizuje się problemy taktyczne w piłce nożnej, szczególnie na tych niższych szczeblach. Nie ulega wątpliwości, że ogólne założenia dotyczące przeciwnika, bieżącej sytuacji drużyny w tabeli, obiektywnych możliwości swoich zawodników np. wydolnościowych itp. są kanonem piłkarskim i trzeba to ustalić przed meczem. Fakt jednak, że piłka jest tak nieprzewidywalna, pełna niepowtarzalnych sytuacji boiskowych powoduje, że sami zawodnicy w większości przypadku muszą decydować o obrazie gry. Są przypadki boiskowe które po prostu trudno przewidzieć. Uważam, że często należy niektórym zawodnikom dać wolną rękę w swoich poczynaniach na boisku, a nie narzucać im sposób gry, który może okazać się błędem. Kłania się problem szkolenia młodzieży w kontekście taktycznym. Tu jest wielkie pole do popisu dla młodych trenerów i ich nauczycieli. Sądzę że nie mamy wyjścia i musimy brać przykład od najlepszych cały czas się doskonalić, gdyż najlepsi będą nas wyprzedzać o co najmniej dekadę. Jest to temat rzeka godny rozprawy doktorskiej.

Wracając do Avii to ja wiedziałem, że jak Janusz Żmijewski miał piłkę na skrzydle, na pewno swoją słynną kiwką a la Garrincha ominie paru przeciwników i odda dokładną centrę, a ja czy moi koledzy musieli poszukać (dziś się mówi wykreować) wolne pole, właściwą pozycję, by Janusz miał komu zagrać i to nie tylko jednemu z nas. Pewnie ja miałem swoje walory i pamiętając słowa śp. Leona Kozłowskiego, który mówił, że dobra gra taktyczna to m.in. „wykorzystanie własnych możliwości dla dobra drużyny”, starałem się to realizować jako piłkarz, a później przekazywałem tę prawdę moim podopiecznym jako trener.

CDN.