Adam Adamus opowiada o Januszu Żmijewskim

Poprosiłem pana Adama Adamusa o scharakteryzowanie w kilku słowach każdego z kolegów, z którymi występował w Avii. Pomyślałem, że jako wieloletni trener drużyn ligowych, nie będzie miał z tym problemu i nie zawiodłem się, bo w zasadzie o każdym z ówczesnych graczy naszego klubu opowiedział coś ciekawego. Na początek o Januszu Żmijewskim, którego widzimy na powyższym zdjęciu. Zdjęcie zostało wykonane przed drugoligowym meczem z Motorem Lublin wiosną 1974 roku. Widzimy na nim piłkarzy Avii wychodzących z budynku klubowego. Są to od prawej: Janusz Żmijewski, Adam Adamus, Ryszard Andrzejczak, Witold Synoradzki i ostatni ledwo widoczny w drzwiach Roman Nowosad. W tym momencie na trybunach kłębił się już tłum około siedmiu tysięcy widzów czekających na pierwszy gwizdek sędziego. Avia przegrała to spotkanie 0:2 po dwóch bramkach Jerzego Krawczyka, naszego późniejszego trenera w latach 90-tych. Ale oddajmy głos panu Adamowi:

Opowiedzieć o kolegach sprzed czterdziestu lat jest zadaniem dosyć trudnym i trochę niebezpiecznym, gdyż po latach mógłbym się komuś narazić nieopatrznym komentarzem. Pozwoli Pan, że moja charakterystyka nie będzie dotyczyć wyłącznie spraw boiskowych. Zacznę może od Janusza Żmijewskiego chociażby z szacunku dla jego dokonań piłkarskich. Właśnie w Avii miałem przyjemność i zaszczyt grać po raz pierwszy razem z piłkarzem takiego formatu, który m.in. wielokrotnie wystąpił w reprezentacji Polski.

Cóż to była za ciekawa osobowość! Facet o wysokiej kulturze osobistej, zawsze elegancki i szarmancki. Był doskonałym mówcą, z wielką swadą i bardzo obrazowo opowiadał anegdotki i wydarzenia z jego życia prywatnego i sportowego. Drużyna bardzo go lubiła, do tego stopnia, że „biliśmy” się o to by na meczach wyjazdowych mieszkać z nim razem w pokoju hotelowym, by móc słuchać jego opowieści.

Przystojny, szalenie podobał się kobietom. Miałem okazję być parę razy z nim na kilku imprezach i gdyby tylko chciał pewnie każda by mu uległa. Byliśmy razem z drużyną w sanatorium w Muszynie. Mieliśmy tam kilka ciekawych przygód o których nie będą pisał gdyż nie daj Bóg żony mogą to przeczytać. Jak znudziło się nam w Muszynie to jechaliśmy na imprezę do pobliskiej Krynicy. Wspaniałe czasy.

Janusz miał żyłkę hazardzisty, świetnie grał w pokera. Opowiadał również o swoich wypadach do warszawskich kasyn. Jego kłopoty z prawem związane z aferą na Okęciu przed meczem Legii z Feyenoordem w półfinale Pucharu Europy miały charakter klasycznej prowokacji (coś na ten temat wiemy i dziś choćby na podstawie historii z agentem Tomkiem). Ktoś otrzymał jakiś medal, czy też awans, a Janusz swoje przecierpiał. Był wtedy jeszcze młody (przed 30-ką) i pewnie jako półfinalista Pucharu Europy znalazłby dobry klub i podobnie jak Robert Gadocha, czy inni piłkarze, mógłby wyjechać za granicę i grać za wielkie pieniądze.

Największą zaletą piłkarską Janusza był charakterystyczny bardzo skuteczny drybling, którym stwarzał bardzo istotną przewagę liczebną dla swojej drużyny. Oczywiście też duża szybkość piłkarska, dobry zmysł do gry kombinacyjnej no i dokładne dośrodkowania. To jego największe zalety.

Zapamiętałem Janusza jeszcze z jego zachowań i przygotowań przedmeczowych. Dla mnie wielkim zaskoczeniem było jak facet mający mecz w godzinach popołudniowych, rano po śniadaniu przebrany w treningowe ciuchy idzie na dość intensywny około 30-minutowy rozruch. Dziś wiem, że to klasyczne szukanie tzw. super-kompensacji, która miała eksplodować w czasie meczu. Utrata energii po takim rozruch jest znikoma, a stosując odpowiednią dietę wręcz zyskuje się dodatkową energię. Dziś większość drużyn na wysokim szczeblu tak robi. Nie wiem, czy Janusz już o tym wiedział, ale zapytany dlaczego to robi, stwierdził, że po takim rozruchu czuje się lepiej w trakcie meczu. Tak czy inaczej świadczyło to o wielkiej kulturze sportowca, który był odpowiedzialny i zawsze starał się być jak najlepiej przygotowany. Reasumując, do reprezentacji nie trafiają przypadkowi ludzie. To tak samo jak z tytułem profesorskim w jakiejś dziedzinie, tu też z reguły nie ma przypadku. Magistrów z kolei mamy bez liku i bardzo często zupełnie przypadkowych.

Janusz, pewnie będziesz to czytał tam za wielką wodą, bo z tego co wiem jesteś obecnie w Kanadzie. Przede wszystkim serdeczne Cię pozdrawiam. Przepraszam jeżeli napisałem coś nie tak. Przy takiej okazji chciałem Cię jeszcze raz przeprosić za coś o czym wiemy i co osobiście mi wypomniałeś. Miałeś zupełnie rację, to był mój błąd!

Miało być kilka zdań o każdym z kolegów, ale Janusz był tak barwną postacią, że nie mogłem się powstrzymać od przekazania tych wszystkich informacji. Gorzej będzie z innymi kolegami.

CDN

Adam Adamus wspomina: – Legii się nie odmawia

W kolejnej części swoich piłkarskich wspomnień Adam Adamus opowiada w jakich okolicznościach przeszedł z Avii do pierwszoligowej Legii Warszawa. Na wstępie przypomnę, że stało się to po zakończeniu sezonu 1973/74, w którym mój rozmówca był najlepszym strzelcem świdnickiej drużyny (9 bramek). Na zdjęciu powyżej pan Adam jest w koszulce Cartusii Kartuzy, którą prowadził w latach 2008-2010.

Legia upomniała się o mnie chwilę po sparingu, który odbył się w lutym 1974 roku w Świdniku. Zremisowaliśmy wtedy 2:2, a ja strzeliłem bramkę Piotrowi Mowlikowi. Ten mecz, moja gra, a szczególnie okoliczności zdobycia mojej bramki były chyba decydujące o tym, że trener Legii Jaroslaw Vejvoda wskazał na moją osobę, jako godną transferu. Jeżeli chodzi o bramkę, to dostałem prostopadłe podanie i wyszedłem sam na sam z Mowlikiem. Najważniejsze było to, że prowadząc piłkę przed bezpośrednim pojedynkiem z Mowlikiem, na wielkim luzie rozglądając się dookoła, czy jestem sam nie atakowany, czekałem na jakiś ruch bramkarza, by później lekkim strzałem ulokować piłkę w bramce.

Zaraz po tym sparingu przyjechał kierownik pierwszego zespołu Legii i praktycznie w ciągu jednego dnia dogadaliśmy wszystkie sprawy. Z mojej strony nie było żadnego wahania, mimo że miałem dogadany transfer do pierwszoligowego wówczas ROW Rybnik. Wiadomo stolica, jeden z najlepszych klubów w Polsce. Jerzy Dudek kiedyś powiedział, że Realowi się nie odmawia, tak też było w moim przypadku w temacie Legii. Pewnie powinienem był powiedzieć: Jak mnie chcecie to mogę u was grać za darmo!

Sądzę, że zarówno trener jak i kierownictwo Legii zrobili wywiad z Januszem Żmijewskim, którego opinia o mnie utwierdziła ich o słuszności tego transferu. Najlepiej byłoby się spytać samego Janusza jak to było. W Legii nie pograłem za wiele skutkiem wspominanej wcześnie kontuzji. Mimo to niczego nie żałuję, poznałem wielki świat, wspaniałych zawodników jak m.in. największe sławy Deynę, Gadochę, czy Ćmikiewicza. Byłem uczestnikiem 3-tygodniowego tournee po Australii. Nie muszę chyba nikogo przekonywać jaka to była wspaniała przygoda. Był to luty 1975 roku, czasy głębokiej komuny. Wyjazd do NRD był problemem, a co dopiero antypody.

Z Legią byłem w tym samym roku także w Egipcie (kwiecień – zdjęcie powyżej, Adam Adamus z prawej – przyp. Mach) oraz na Słowacji (przerwa letnia). Zaraz po powrocie z obozu w Koszycach, zgłosił się po mnie Bałtyk. W tym przypadku główną rolę odegrał fakt, że w tym czasie w Legii odbywał służbę wojskową jeden z najlepszych w historii napastników Bałtyku, Zbigniew Nowacki, który polecił moją osobę, zresztą byłem już trochę znany w środowisku piłkarskim. Legii prowadzonej wtedy już przez Andrzeja Strejlaua pasowało że się ktoś po mnie zgłosił. Mieli mnie z głowy (mało grałem i nie do końca wyleczyłem rwę kulszową). Mało tego, jeszcze pewnie na mnie zarobili co nie co. Do Trójmiasta wraz z działaczami Bałtyku przyleciałem samolotem, pokazano mi moje nowe mieszkanie i do Warszawy wracałem samochodem transportowym, którym wróciliśmy do Gdyni z całym moim dobytkiem.

Przejście do Bałtyku było moim ostatnim transferem, jako że w czerwcu 1975 roku zawarłem związek małżeński i wszelkie dalsze wędrowanie po świecie piłkarskim było już nie wskazane. Zakotwiczyłem w Bałtyku praktycznie do dnia dzisiejszego.

Adam Adamus wspomina: – Był potencjał na ekstraklasę

W trzeciej części swoich wspomnień z gry w naszym klubie Adam Adamus opowiada o warunkach jakie Avia zapewniała zawodnikom i porównuje je z innymi klubami w tamtym czasie, czyli na początku lat 70-tych. Na zdjęciu powyżej mamy kadrę zespołu z końca sezonu 1972/73, kiedy to decyzją PZPN o powiększeniu II ligi Avia znalazła się na zapleczu ekstraklasy. Stoją od lewej: Aleksander Bachur (kierownik drużyny), Edward Niedźwiedzki, Zbigniew Kondziak, Roman Nowosad, Mieczysław Wężyk, Wiesław Grudziński, Andrzej Dyński, Bogdan Bukowski, Grzegorz Gronowski, Franciszek Golik, Lucjan Oskroba, Janusz Sputo, Czesław Krygier (asystent trenera) i Jan Golan (trener). Siedzą od lewej:  Ryszard Andrzejczak, Andrzej Oryszko, Waldemar Krzyżanowski, Kazimierz Motylewski, Adam Adamus, Ireneusz Adamus, Wojciech Konf, Henryk Szymkiewicz. Po dojściu Janusza Żmijewskiego, Jerzego Mikulicza oraz Witolda Synoradzkiego w kolejnym sezonie żółto-niebiescy utrzymali drugą ligę dla Świdnika. Według pana Adama nasz klub miał wówczas potencjał nawet na walkę o jeszcze wyższe cele.

Generalnie kluby w tamtym czasie zapewniały podobne warunki. Wszystkim na wszystko wystarczało. To, że zarabialiśmy więcej od średniej krajowej, czy też mniej w danym klubie nie miało zbyt wielkiego znaczenia. W sklepach raczej była pustka, nie było do kupienia wartościowych rzeczy. O samochodzie raczej można było pomarzyć. Nie mówiąc o mieszkaniu, które można było dostać z jakiegoś przydziału. Ja w wieku 24 lat otrzymałem w Świdniku zakładowe mieszkanie. Czy to było normalne?! Ile rodzin, często wielodzietnych, czekało na taki przydział latami! A taki młokos jak ja, młokos, który parę razy dobrze kopnął piłkę, dostał mieszkanie po to by chciał zostać dłużej w klubie. Oczywiście to mieszkani było dla mnie wielką wartością, która procentuje niemal do dziś.

Idąc do Legii, a potem do Bałtyku, oprócz środków na zagospodarowanie, stawiałem podobny warunek: mieszkanie. Kto wie czy nie dzięki mieszkaniu w Warszawie poznałem piękną i wspaniałą kobietę, która od 1975 roku jest moją żoną. Urszula, wówczas studentka ostatniego roku na germanistyce Uniwersytetu Warszawskiego, w ostatnim semestrze przeniosła się z akademika do mnie. Żonę poznałem dzięki temu, że dorabiała na korepetycjach ucząc córkę mojej kuzynki. Przy okazji przypadkowej wizyty u kuzynki spotkałem właśnie Urszulę, która szalenie mi się spodobała. Poprosiłem siostrę o zaaranżowanie spotkania w formie kolacji w jej domu i tak to się zaczęło. Po kolacji, zaprosiłem ją do mieszkania na kawkę i… do dziś jesteśmy razem. To, że dzisiaj mogę się pochwalić, że mam wspaniały dom i największą wartość, jaką jest gwarancja bezpiecznej przyszłości, zawdzięczam właśnie Urszuli.

Ale się zagalopowałem nie pisząc na temat.Wracając do warunków w Avii to były one bardzo dobre, nam nic w końcu nie brakowało. Ludzie klubu i znaczna część pracowników na zakładzie chciała w swoim mieście dobrej piłki. Myślę, że nie został wykorzystany potencjał jaki wówczas drzemał w tym klubie. Sądzę, że dawniej podobnie, jak w wielu innych klubach tzw. działacze oddawali serce klubowi, ale nie umieli nim zarządzać. Menedżerka jako taka była wówczas abstrakcją. Działało się na nosa. Transfery były często nieprzemyślane. Ściągało się zawodników przypadkowych, często po kontuzjach, nikt tego nie sprawdzał, ot i chyba cała prawda.

Najgorsze warunki organizacyjne i finansowe spośród klubów, w których grałem, były w Olimpii Poznań. W porównaniu Świdnik to była „Kanada”. W Legii zarabiałem może 1000 lub 1500 zł więcej niż w Avii, ale to w praktyce nie robiło większej różnicy. Najlepsze warunki były w Bałtyku dzięki wspaniałemu prezesowi, niestety już świętej pamięci Januszowi Gajewskiemu. Cóż to był za człowiek. Wielka kultura osobista, wspaniała prezencja, a do tego wielka umiejętność współpracy i zarządzania ludźmi. W owych czasach uchodził on za jednego z najlepszych „ rozgrywających” w Polsce na równi z samym Ludwikiem Sobolewskim z Widzewa. Takiego człowieka brakowało w Świdniku. Gdyby się znalazł, pewnie byłaby – podobnie jak w Gdyni – ekstraklasa. Jaką mieliśmy konkurencję w postaci fanatycznie ulubionej w Gdyni Arki! A facet i tak dawał radę!

Prezes Avii Roman Wallner był ciekawym człowiekiem. Chciał zrobić wiele dla klubu. Trochę zawierzał podpowiedziom innych, gdyż sam na piłce nie znał się najlepiej. W pewnym momencie, chyba ”dzięki” konkurencji, ciągano go po sądach. Sam zeznawałem jako świadek. Chodziło prawdopodobnie o niegospodarność. Od tego momentu pan Roman już nie był sobą i kto wie czy to nie było przyczyną słabszych od oczekiwanych wyników. Po za tym Avia była klubem wielosekcyjnym. Pamiętajmy o wspaniałych wynikach siatkarzy, bokserów i pływaków. Pewnie było to zasługą ówczesnych działaczy na czele z prezesem. Z pewnością łatwiej jest zrobić sukces w innych dyscyplinach niż w piłce, która rządzi się swoimi specyficznymi prawami.

Jaka była atmosfera w klubie? Szczerze tęsknię za tamtym okresem. Było super, może również dlatego, że nawet czcionki w poniedziałkowych gazetach były bardzo często przychylne mojej osobie.

CDN.